Hamulec na butli z tlenem czyli kilka historii z raciborskiego szpitala
19.... właśnie tyle miałem lat kiedy to po raz pierwszy przekroczyłem bramy raciborskiego szpitala.
Wyposażony w białe spodnie, śmieszne skórzane białe klapki i bawełnianą bluzę w tym samym kolorze. Rozpocząłem nowy etap swojego życia, tego już bardziej dorosłego.
Dziwne to było uczucie, znaleźć się po „drugiej stronie barykady”. Tym bardziej dziwne, dla osoby tak młodej, gniewnej, czerpiącej z życia pełnymi garściami. Osoby dla której łacińskie wyrażenie carpe diem oznaczało zupełnie co innego niż po 11 latach.....
Pamiętam doskonale swój pierwszy dzień na „froncie”. To było na Izbie Przyjęć.
Nowi ludzie, ubrani w dziwne, białe i pomarańczowo– czerwone stroje, którzy nie darzyli mnie zaufaniem ani ja ich tym zaufaniem nie darzyłem, ale czy to dziwne? Raczej nie.
Stałem prawie na baczność przy parkingu dla wózków inwalidzkich, z uśmiechem a’la Mick Jagger przyklejonym do mojej facjaty i puszczałem oczka do co ładniejszej pielęgniarki czy ratowniczki, a one zawsze reagowały tak samo... miną wyrażającą co najmniej politowanie. Ja, niezrażony niczym dalej stałem przy tych wózkach jakby je ktoś zaraz miał ukraść, a ja stanę się wtedy wielkim wózkowym obrońcą. Z letargu wyrwała mnie komenda: – Młody, weź zawieź tego Pana z POChP na pulmonologię, ale niech jedzie z tlenem, na tym samem przepływie co teraz.
Moje myśli zaczęły się kotłować, ale mój durny uśmiech wcale nie zszedł z twarzy i z miną prawdziwego wyjadacza odpowiedziałem: – Nie ma problemu, już jadę.
Biorąc wózek, czułem jak na moim czole (znacznie niższym niż teraz) zaczęły pojawiać się krople potu, a moje włosy (też znacznie gęstsze niż teraz) zaczynają stawać dęba. Myślałem sobie: – Nie, nie możesz odpaść na samym początku. Przecież mam po prostu zawieźć pacjenta na pulmonologie.... Gdzie to jest?! I co to jest, POChP?! Można się tym zarazić??
Nieee, no, dam sobie rady! Wjeżdżam z wózkiem na salę na której leży pacjent.
Wiek około 65– 70 lat, znaczna nadwaga, powiedziałbym, że po prostu gruby, skóra w kolorze szaro–sinym, pod nosem wężyk z syczącym jak szalony tlenem , a na czole krople potu odpowiadające ilości jakie zostają po świeżym prysznicu. No i ten dźwięk wydobywający się z jego gardła.... coś niesamowitego! Takiej chrypy zazdrościłby mu chyba nawet nieżyjący wokalista Motorhead! Może jednak nie do końca, bo głęboki donośny charkot, co oddech przerywany był świśnięciem o tak wysokim tonie, że fletnia pana nie dałoby rady wyciągnąć takich dźwięków. I leży tak na tej kozetce z rozpiętą koszulą, a jego małe świdrowate oczka patrzą na mnie ze wzrokiem mówiącym: pomóż mi.
Ja, tak samo spocony jak on, z drżącymi rękami i głową zaprzątnięta myślą jakby go najlepiej przenieść z tego łóżka na wózek, myślę sobie: – Człowieku! Lepiej nie mogłeś trafić, teraz ja jestem twoją Pamelą Anderson w Bejłoczu i zaraz Cię uratuję!
No dobra, wcale tak nie myślałem, w ogóle nie było mi do śmiechu.
Nachyliłem się nad tym nieszczęśnikiem i złapałem go mocno za jego zimne spocone dłonie, pociągnąłem zdecydowanie do siebie pozwalając mu usiąść. Popatrzyłem na niego i ze szczerym uśmiechem powiedziałem: – No to jak Panie Karczewski, wstajemy?
Karczewski tylko kiwnął głową na znak zgody, a ja przewiesiłem sobie jego rękę przez mój bark i tym sposobem pomogłem mu najpierw wstać, później odwrócić się, a następnie z łoskotem opaść na fotel wózka inwalidzkiego. W tym samym momencie, kiedy siadał na fotel. z jego kieszeni spodni wypadała paczka papierosów.... wtedy w mojej głowie rozwiązał się skrót POChP.... „Po Cholerę Palisz?!” To było chyba jedyne sensowne rozwiązanie tego skrótu jakie w tym momencie przychodziło mi do głowy. Elemy lajty w mojej kieszeni białej bluzy jakby tak, zaczęły trochę bardziej uwierać.
Mniejsza z tym, jest sukces! Pacjent cały i zdrowy, no może zdrowy niekoniecznie, ale za to niepoturbowany siedzi teraz na wózku i to ja go tam przeniosłem! Zadowolony z siebie ruszam z nim w dalszą podróż, mając cichą nadzieję, że to nie jest dla niego ta ostateczna..
Ale co to? Popycham delikatnie wózek, a on jakby miał jakiś opór, coś go hamowało. Sprawdzam hamulce, koła, podnóżki od pacjenta czy przypadkiem on nie hamuje nogami, ale nie... wszystko w porządku. Pcham bardziej.... Nic. No to mocniej... i wózek ruszył.... a do moich uszu dobiega syk bardzo podobny do uciekającego powietrza z dętki. Myślę sobie, co jest?! Odwracam się i już wiem...., moja twarz zaczyna się wypełniać grymasem zażenowania własną osobą. Sklinam na siebie w duchu ostro, patrzę jeszcze raz w to miejsce.... tak to prawda co zrobiłem, wyrwałem wężyk z reduktora do tlenu. ZAPOMNIAŁEM pacjenta na ten moment odłączyć! Debil ze mnie. Podchodzę do reduktora i widzę, że ta skacząca delikatnie kuleczka w rurce wskazywała przepływ tegoż tlenu w wartości dwóch litrów na minutę. Przypomniałem sobie słowa pielęgniarki, że pacjent ma jechać z tlenem. Tylko skąd wziąć butlę do transportu? Tutaj moja męska, młoda duma musiała się już ugiąć i poprosiłem o jej podłączenie, co personel zrobił mega szybko, uprzejmie i bez jakichkolwiek problemów. Brakowało tylko, żeby mi zasadzili kopa na drogę.
Stało się, jedziemy.
Bez większych problemów dotarliśmy do windy, a następnie na oddział przeznaczenia tego nieboraka. W sumie to, żeśmy tam dotarli, to zawdzięczam tylko temu, że najpierw przejechałem z pacjentem przez prawie cały szpital do głównej tablicy informacyjnej, sprawdzając na którym piętrze jest pulmonologia.... Chyba w tym momencie Karczewski domyślił się, że nie jest w dobrych rękach, bo zaczął jakby charczeć głośniej, a oddech mu przyśpieszył, ale co innego miałem zrobić?
Wyobraża sobie ktoś, że będąc np. w szpitalu w odwiedzinach u kogoś z rodziny, spotyka go młodziutki sanitariusz pchający przed sobą sinego człowieka na wózku, z butlą tlenu w ręce, który pyta go, – Przepraszam bardzo, na którym piętrze jest pulmonologia?
Chyba bardziej kuriozalnej sytuacji nie można sobie wyobrazić...
Na oddziale przywitała nas przemiła pielęgniarka, powiedziała, żeby pacjenta zawieźć na zabiegówkę, tam pomogła mi go przenieść znowu na kozetkę. Przekazałem komplet dokumentów z którymi również przyjechałem i już szczęśliwy, i dumny z wykonania pierwszego poważnego zadania chciałem odjeżdżać kiedy pielęgniarka ni stąd, ni zowąd mówi do mnie: – Pierwszy dzień dzisiaj?
– No, tak. Skąd pani wie?
– Bo przyjechałeś z pacjentem, z zaciągniętym hamulcem w wózku, a butlę z tlenem miałeś zakręconą.....
– ...
PS. Nazwisko pacjenta zostało wymyślone.... reszta nie....
Dane autora do wiadomości redakcji