Ks. Franciszek Melzer – patriarcha ze Studziennej
ks. Jan Szywalski przedstawia
40 lat temu, w 1976 r., przygotowywano się w Studziennej do dorocznego odpustu św. Krzyża. Kościół ustrojony, obejście uprzątnięte, kaznodzieja zamówiony, gdy w przeddzień, w sobotę 18 września, na plebanii umiera sędziwy pierwszy proboszcz tej parafii, ks. radca Franciszek Melzer. Miał 94 lata życia, 65 lat kapłaństwa, a proboszczem w tejże parafii był przez 54 lata (1918 – 1972). Życie we wszystkich wymiarach dopełnione.
Ojciec parafii
Był moim poprzednikiem w tej parafii. W 1969 r. zostałem mu posłany do pomocy jako wikary. Miał 87 lat, ale dotychczas sam sobie radził. Objął parafię pod koniec I wojny światowej w 1918 r. Umysłowo był ciągle sprawny, fizycznie również – z wyjątkiem słabego wzroku. „Cierpliwości ze mną, cierpliwości..” – powiedział drżącym głosem przy pierwszym spotkaniu ze mną. Wiedział, że nie jest łatwym człowiekiem. I ta przepaść wieku między nami: różniło nas aż 55 lat!
Racibórz miał wtedy kilku takich patriarchów: nie było ograniczenia wieku i z zasady proboszczowie trwali na stanowisku aż do śmierci. Mogę szczerze przyznać, że nasze współżycie układało się całkiem dobrze: przez trzy lata byłem jego wikarym, a po jego rezygnacji z urzędu proboszcza mieszkaliśmy jeszcze dalsze trzy lata razem.
Zauważyłem od razu, że mimo sędziwego wieku proboszcza, nie było zaniedbań w parafii. Miał umiejętność ustawienia odpowiednich ludzi na odpowiednim miejscu: była zaufana rada parafialna; był ktoś co patrzył na dach czy nie ma tam dziur, ktoś inny nakręcał regularnie zegar na wieży, ktoś znów doglądał elektrykę. („Farorzu, lewa lampa nie gore, trza nowa byrna kupić!”), gospodyni stroiła ołtarz, siostra zakonna uczyła (w kościele) religii.
Młody wikary zaczął się nudzić.
Rodzina z Dębia
Ks. Franciszek Melzer urodził się 3 stycznia 1882 r. w Dębiu pod Opolem. Rodzina była liczna i z pewnością bogobojna, skoro z niej wyszło dwóch kapłanów i jedna siostra zakonna. Jego starszy brat, Jan Melzer, był proboszczem w pobliskich Wojnowicach. Ks. Franciszek Melzer został kapłanem w 29 roku życia, wyświęcony przez kardynała Koppa 22 czerwca 1911 r. we Wrocławiu. Był wikarym „szybkozmiennym”: dwa lata był w Zabrzu na Zaborzu, dwa lata w Bytomiu na Rozbarku, jeden rok w Berlinie, a od 1916 r. w Raciborzu na Starej Wsi u ks. prałata Carla Ulitzki.
Studzienna, jeszcze wtedy oddzielna miejscowość, miała od 1907 r. swój kościół, ale bez proboszcza; z posługą dojeżdżali księża z parafii św. Mikołaja. Dzieci ze Studziennej musiały chodzić na „katechizm” na odległą Starą Wieś. Ks. Melzer, wtedy jeden z wikarych św. Mikołaja, uważał, że lepiej będzie, gdy on pofatyguje się dojeżdżając do Studziennej i oszczędzi dzieciom daleką drogę. Ludzie w Studziennej docenili jego gest i podsunęli myśl, by został u nich proboszczem.
Wrocławska Kuria biskupia przychyliła się do ich prośby i w 1918 r. odbyło się wprowadzenie ks. Franciszka Melzera do kościoła św. Jana Nepomucena w Studziennej na razie z tytułem kuratusa. Ceniono go tu i poważano. Tytułowano go „Ojcze duchowny” i był nim rzeczywiście, znając ludzi od pokoleń. („On już tam inkszy nie będzie, taki już był jego Vater i taki był jego starzik”.) Miał swoje wymagania, zalecił np., by kobiety przychodziły do kościoła zawsze z nakrytą głową. Zależało mu szczególnie na mężczyznach. – Kobiety same przyjdą do kościoła – mawiał. Lewa strona ławek w przodzie kościoła była tylko dla mężczyzn. Przez długi czas w pierwszą niedzielę miesiąca ustawiali się mężowie przed sumą przy balaskach, on zaś dawał im krótkie pouczenia, a potem udzielał Komunię św.
Rozbudowa kościoła
W 1933 r. rozpoczął rozbudowę kościoła. W 1935 r. konsekrował go kard. Bertram. Zmieniono wtedy tytuł świątyni ze św. Jana Nepomucena na św. Krzyż.
Każdy, kto wchodzi do tego obszernego wnętrza zauważa od razu wielki mozaikowy obraz ukrzyżowanego Chrystusa. Także stacje Drogi krzyżowej błyszczą misternie ułożonymi kamyczkami. Wszystko jest tu w najlepszym gatunku i z dobrych warsztatów. Wystrój jest oszczędny, żadnej przesady. Jest dużo światła, widoczności nie zasłaniają filary, a obszerne prezbiterium pozwala na rozwinięcie liturgii; można się było zakochać w tej świątyni.
Śpiewnik „Chwała Sercu”
Obydwaj księża Melzerowie żyli blisko siebie, obydwaj kochali śpiew ludu: miał brzmieć potężnie, rytmicznie i musiały dominować męskie głosy. Obydwaj byli też zdania, że dla miejscowej ludności naturalnym językiem modlitwy jest język polski, którym rozmawiali w domu i w tym języku opracowali modlitewnik „Chwała Sercu”. Drukowany był u Meyera w Raciborzu. Wyszły dwa wydania, zanim przyszedł zakaz używania języka polskiego.
Propolskie poglądy
Obydwaj księża Melzerowie byli propolskiego nastawienia. W Studziennej do późnych lat trzydziestych kazania i śpiewy były w języku polskim. Ks. Franciszkowi Melzerowi, groziło zesłanie do obozu koncentracyjnego. Przeczuwał to i dość chytrze zaopatrzył się w świadectwo wystawione przez lekarza wojskowego, że jest chory na białaczkę. – Da können wir nichts machen! To nie możemy nic zrobić! – gestapowcy, którzy przyszli po niego, służbiście zasalutowali i odeszli. Jestem przekonany, że przeżył ich wszystkich.
Po wojnie Śląsk stał się polski, ale to nie była Polska, której się spodziewał, zamiast katolickiej przyszła komunistyczna. Wtedy odciął się od niej radykalnie. Ostentacyjnie teraz często rozmawiał po niemiecku; nie dał się też nigdy wciągnąć do któregoś z patriotycznych związków.
Pod jednym dachem
Razem byliśmy w sumie przez sześć lat. Najpierw byłem jego pomocnikiem, potem, gdy w wieku 90 lat ustąpił, stałem się jego następcą jako proboszcz. Żył cicho w przygotowanym na plebanii „wycugu” oddany modlitwie. Złagodniał też jego charakter.
Dożył jubileuszu 65-lecia kapłaństwa. Odprawił wtedy, 23 czerwca 1976 r., w towarzystwie ks. Gadego i ks. Wańka, ostatnią Mszę św. Przy końcu błogosławił lud wielkim znakiem krzyża, jak Mojżesz na górze Nebo. Przeżył jeszcze kilka tygodni, siadał w ławce obok ołtarza w kościele, albo przyjmował Komunię św. w domu. Aż do owej wigilii odpustu 18 września. Umierał świadomie. Ks. Gade udzielił mu sakramenty święte, a my, domownicy plebanii wraz z dr Klimankiem, otaczaliśmy go modlitwą. Odmawiał różaniec z nami, choć coraz słabszym głosem, aż ustał jego oddech zupełnie.
Gdy następnego dnia na uroczystości odpustowej dowiedziała się parafia, że umarł ich długoletni proboszcz, przyjęto to z powagą i ze zrozumieniem, że przyszedł naturalny kres tego dopełnionego życia.
Jego następca – w mojej osobie – był proboszczem przez następne 40 lat – do 75. roku życia. Obecny proboszcz, ks. Zbigniew Cieśla, jest dopiero trzecim w stuletniej historii parafii.