Iskierka nadziei
Pierwsi pensjonariusze przychodzą już przed siódmą. Ostatni opuszczają placówkę wraz z jej zamknięciem. Wszyscy mają gdzie wracać, ale powroty do pustych domów są boleśniejsze niż schorzenia, z którymi muszą się zmagać na co dzień. „Iskierka” zapewnia im zawsze ciepły posiłek, dobre słowo i nadzieję, że chociaż są sami, tutaj nigdy nie będą się czuć samotni.
Szczęśliwa trzynastka
Niewielka kamienica przy ul. Ocickiej w Raciborzu, mimo trzynastki w numerze, dla wielu raciborzan jest szczęśliwym adresem. Do mieszczącego się w niej Dziennego Domu Pomocy Społecznej trafiamy we wtorkowe popołudnie. Za oknem deszcz, a w przestronnej jadalni na parterze gwarno i wesoło, bo właśnie odbywa się konkurs kulinarny na najlepszą sałatkę jarzynową. Są przedstawiciele podobnych placówek z Raciborza oraz zaprzyjaźnionego Kędzierzyna-Koźla i kibice, którzy za swoje drużyny mocno trzymają kciuki. Ale nie zwycięstwo jest tu najważniejsze tylko wspólna zabawa w gronie przyjaciół, bo to najlepsza terapia na samotność.
Na co dzień jest tu znacznie spokojniej. Starsi korzystają z sali telewizyjnej i pracowni terapii zajęciowej, a młodsi z działającej od dwóch lat kawiarenki internetowej. Jest też kuchnia, a nawet łazienka z prysznicem. – Korzysta z niej wielu naszych podopiecznych, bo nie każdy ma tak dobre warunki do higieny we własnym domu – tłumaczy kierowniczka placówki Natalia Mielimąka i dodaje, że w niewielkim ogrodzie z tyłu budynku, latem organizowane są grille, a drewniana altana, daje schronienie przed słońcem. Podopieczni korzystają też z jednodniowych wycieczek po Polsce i Czechach oraz zaproszeń, które przychodzą z zaprzyjaźnionego ośrodka w Kędzierzynie-Koźlu. – Jeździmy do nich na turnieje szachowe, zabawy andrzejkowe lub karnawałowe i wspólne grille. Oni zapraszają nas na swój konkurs „Radosne pierniki”, a my ich na nasz kulinarny. Organizujemy też wspólne wycieczki. W tym roku będziemy jeszcze gościć na ich urodzinach i planujemy wyjazd do Rydułtów na koncert pieśni patriotycznych – wylicza pani Natalia i pokazuje nam prowadzoną od lat kronikę.
Oglądamy zdjęcia z najważniejszych wydarzeń, a na nich roześmiani podopieczni startujący w konkursie na Mistera domu, „Mistrza sałatki jarzynowej” albo parkietu. Wśród nich ci, którzy już odeszli: Agnes Gawęcka, która właśnie tu poznała swego przyszłego męża, Julian Repetowski, czy najstarszy pensjonariusz Wiktor Bobko, który najpierw przychodził tu razem z żoną Kazimierą, a po jej śmierci, sam. Zmarł w lutym tego roku nie doczekawszy swoich 90. urodzin. – Mamy taką tradycję, że w Zaduszki odwiedzamy groby podopiecznych, którzy już odeszli i zostawiamy im przygotowane na warsztatach z terapii zajęciowej stroiki i wieńce. Jest też oczywiście coroczna wigilia i prezenty, które przygotowujemy dla każdego indywidualnie, wiedząc jakie kto ma potrzeby. Wiemy, że święta to dla nich trudny okres – dodaje pani kierownik.
Byle do poniedziałku
Pierwszy przyjeżdża do „Iskierki” brzezianin Jerzy Starok. – Jak musiałem wstawać do pracy, to mi się nigdy nie chciało, a teraz budzę się o wpół do czwartej i muszę sobie jakoś zorganizować czas, bo autobus do Raciborza odchodzi o 6.13. Połączenie mam bardzo dobre, ale wolę jechać wcześniej, bo poruszam się o kulach więc muszę mieć pewność, że będę miał miejsce siedzące – tłumaczy pan Jurek, który skończył szkołę przyzakładową przy Wileńskiej i zaraz po niej zaczął pracować jako elektryk w raciborskiej cukrowni. – Koledzy namawiali mnie bym spróbował w górnictwie i tak trafiłem do nieistniejącej już kopalni 1 Maja na wodzisławskich Wilchwach. To była bardzo ciężka praca, którą przypłaciłem zdrowiem. Teraz czekam na operację obu kolan i przyjeżdżam tu codziennie od czterech lat, bo w domu jestem sam jak palec. Obiady mam bezpłatne, a oprócz tego o 8.30 dostajemy śniadanie, a o 10.00 jest kawa i ciastka. Jestem tu do samego końca, czyli do 15.00. Potem wracam do pustego domu i staram się czymś wypełnić czas – opowiada pan Jerzy, którego największą pasją jest piłka nożna. – Jako junior grałem w Unii Racibórz, a potem w Wichrze Wilchwy. Teraz tylko kibicuję, ale moim ulubionym drużynom, Manchesterowi United i Górnikowi Zabrze, nie wiedzie się ostatnio najlepiej – mówi pan Jurek i przyznaje, że namiastkę sportowej rywalizacji odnajduje grając z kolegami w remika. Stawką są owoce, albo słodycze, więc o żadnym hazardzie mowy nie ma. Ze sportowym uporem i konsekwencją podchodzi też do swojego kalectwa. – Czeka mnie poważna operacja, ale nie boję się samego zabiegu, tylko tego, że może się nie udać. Jeśli zostanę przykuty do łóżka, to nie wystarczy mi na żaden przytułek, dlatego codziennie ćwiczę, licząc na to, że jak najdłużej zachowam sprawność – tłumaczy.
Wojciech Wawryszczuk przychodzi do Iskierki od dziecka, bo jego ciocia, Stefania Dudziak, pracowała tu kiedyś jako kucharka. – Do Raciborza przyjechałem razem z mamą ze Świdnicy. Gdy się przeprowadzaliśmy miałem 12 lat. Mama dostała pracę w „Ślązaku”, a ja przychodziłem tu, bo u cioci miałem zawsze darmowe posiłki. Teraz najchętniej korzystam z komputera. Mam swoje konto na Facebooku i często na nie zaglądam – podsumowuje pan Wojtek, który przez skromność nie wspomina o tym, że reprezentował „Iskierkę” w konkursie kulinarnym.
– Wie pani, najgorsze to są weekendy, bo wtedy dom jest nieczynny i musimy sobie radzić sami – przyznaje Zygmunt Miketa, który codziennie dociera tu z ulicy Pszczyńskiej. Kiedyś był mieszkańcem Sudołu, gdzie wychowywał się razem z czterema braćmi. Z wykształcenia jest murarzem, ale większość życia zawodowego spędził za kółkiem. Po wypadku do pracy już nie wrócił, a jedyny żyjący brat i dwie córki mieszkają na stałe w Niemczech, więc nagle do domu pana Zygmunta zapukała samotność. Od sześciu lat próbuje z nią walczyć przychodząc do „Iskierki”. Grywa tu amatorsko w szachy, a ostatnio reprezentował tutejszą placówkę w turnieju, który odbywał się w Kędzierzynie-Koźlu. – Dopóki nie ma śniegu, to docieram tu na rowerze. Nie jeżdżę na akord, tylko na dniówki, bo na starość nie muszę się spieszyć. Samotność jest okropna, więc staram się tu bywać codziennie – dodaje.
Zawsze jest czas, by zacząć od nowa
Karol Michalski w niczym nie przypomina typowego Polaka, bo z wszystkiego jest zadowolony. – Przy pierwszej grupie inwalidzkiej opieka płaci mi za obiady, mam za darmo fajne mieszkanie i dostaję pieniądze na leki. Naprawdę nie mam na co narzekać, bo po dwóch operacjach poprawiła mi się też wydolność serca i wreszcie odżyłem – tłumaczy zawodowy kierowca m.in. w raciborskiej cukrowni, pogotowiu, czy Transbudzie. – Pamiętam czasy, gdy erki i karetki wypadkowe stały pod szpitalem na Bema, a te, które jeździły do zachorowań stacjonowały w pogotowiu przy ul. Ludwika. Pracowałem wtedy z wieloma wspaniałymi lekarzami: Małgorzatą Jonderko, Ewą Woźniak, Markiem Kaczorem, Wojciechem Morawcem czy doktor Machową z Kuźni Raciborskiej. Mój kolega Norbert Stopa pracuje jeszcze na taryfie, widuję też innego kierowcę z Płoni – Franka Witaska. Jeździłem fiatem kombi i do moich obowiązków należała obsługa noszy, torby lekarskiej i radiostacji – opowiada pan Karol, który po przyjeździe do Raciborza w 1978 roku, osiadł tu na stałe. – Ożeniłem się i zamieszkałem na Ostrogu. Kiedy żona zachorowała na raka miała zaledwie 38 lat. Nie mieliśmy dzieci, więc zostałem sam – tłumaczy. Dziś mieszka w trzypokojowym mieszkaniu przy ul. Głowackiego, które dzieli z dwoma innymi podopiecznymi OPS-u, a do „Iskierki” przychodzi codziennie. – Chętnie pomagam w pracowni. Mam pod sobą elektrosprzęt, więc jak się komuś coś zepsuje, to przychodzi do mnie. Poza tym lubię rozwiązywać krzyżówki, ale najważniejsze jest to, że mogę przebywać między ludźmi i czas szybciej wtedy ucieka – podsumowuje z uśmiechem pan Karol, który równie dobrze jak za kółkiem, czuł się też na scenie, grając przez wiele lat w różnych zespołach jako perkusista.
Jerzy Strączyński, murarz z zawodu, który po wypadku musiał zrezygnować z pracy, z Dziennego Domu Pomocy Społecznej korzysta od dwóch lat. – Dojeżdżam tu z ul. Głubczyckiej, ale za bilet nie muszę płacić, bo od 1979 roku jestem honorowym dawcą krwi – mówi z dumą w głosie. Do pana Jurka, który od wielu lat pomaga innym, los się w końcu też uśmiechnął. – Od pięciu lat jestem wdowcem, ale od kiedy poznałem Magdalenę wszystko się zmieniło – tłumaczy i zaczyna nam opowiadać o swoim 13-miesięcznym synu Gabrielu. – To bardzo bystry chłopczyk, ale trochę płaczliwy, co chyba ma po mnie. Tutaj też go przyprowadziłem, ale na krótko, bo wciąż jest karmiony piersią. Rozglądał się ciekawie, ale nie do wszystkich chciał iść. Teraz jest najważniejszy. Chciałbym, żeby chował się zdrowo i był dla mnie pociechą – podsumowuje pan Jurek, który dostał od losu drugą szansę. Tak jak wszyscy inni podopieczni „Iskierki”, którzy nie muszą być już skazani na samotność.
Katarzyna Gruchot