Szpilka i szminka: Małgorza Rother-Burek kobieta na wysokich obrotach
Kiedy wchodzi do redakcji, w powietrzu unosi się zapach perfum, a ja kolejny raz podziwiam jej nienagannie ułożoną fryzurę i długie czerwone paznokcie. Na skomplementowanie szala i srebrnej biżuterii nie mam już czasu, bo kto zna panią Małgosię ten wie, że jej słowa są szybsze niż nasze myśli, dlatego wsłuchuję się w nowinki z Brzezia, przeplatane gromkim śmiechem, patrząc na kobietę, która radością życia lubi się dzielić z innymi.
Córeczka mamusi
Urodziła się w Chorzowie, ale zawsze czuła się brzezianką, skąd pochodziła rodzina ze strony babci i gdzie latem 1947 roku, w rodzinnym domu po dziadkach Fiołkach, zamieszkała razem z mamą. Jej najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa to szarosrebrne tapety na ścianie jednopokojowego mieszkanka w Chorzowie, drewniany domek dla lalek i podróże pociągiem do dziadków. Jest też obraz mamy pochylonej nad maszyną do szycia i wojskowe oficerki żołnierza, który zatrzymał się na schodach do piwnicy, gdzie ukrywała się rodzina. – To było pod koniec wojny w Nieboczowach, gdy przesuwał się front i uciekaliśmy przed bombardowaniami. Byłam za mała, by zdawać sobie sprawę z zagrożenia, pamiętam za to doskonale, że mama pozwoliła mi wycinać album z aktorkami, wśród których była Shirley Temple. Gdy po kilku godzinach wróciliśmy do mieszkania, okazało się, że nie ma w nim jednej ściany – wspomina pani Małgorzata.
Wojna kojarzy się jej z niemieckim oficerem, który małej Małgosi zostawił zdjęcie swojej córeczki Renate i Rosjanami, którzy bawili się z nią w gospodarstwie dziadków, gdzie ustawili kuchnię polową. – I z jednymi i z drugimi mama dzieliła się zawsze chlebem, bo wierzyła, że inni dobrzy ludzie też podzielą się nim z moim ojcem, który zaginął pod Charkowem – wspomina pani Burek i opowiada o miłości swoich rodziców, którą dzielili się bardzo krótko.
Emilia Zdrzałek i Edward Rother, pracownik chorzowskiej „Königshütte” (późniejszej Huty Kościuszko) poznali się w Nieboczowach, gdzie mieszkała z rodzicami mama pani Małgosi, a jej tato przyjeżdżał do brata, który objął tutejsze probostwo. – Ślub odbył się jednak w Mikołowie, gdzie dziadkowie ze strony ojca wybudowali dużą kamienicę. Rodzice nie zdążyli się sobą nacieszyć, bo po dziesięciu miesiącach tato został zmobilizowany i wysłany na front wschodni – tłumaczy pani Burek i pokazuje mi jedyne rodzinne pamiątki, jakie po nim zostały. Są ślubne fotografie, wzruszający list pisany po polsku, który Edward Rother wysłał do żony z frontu i pierwsze zdjęcie pani Emilii z sześciotygodniową Małgosią, które jednak nigdy do niego nie dotarło. Życie w obcym mieście, na dodatek z maleńkim dzieckiem, nie było dla pani Emilii łatwe, dlatego często odwiedzała swoich rodziców w Nieboczowach, u których zamieszkała w 1946 roku. – Mama nigdy nie ubiegała się o żadne odszkodowanie po śmierci ojca. Żyła z renty po nim i krawiectwa. Stworzyła mi takie warunki, że nigdy nie odczułam wojny, biedy, ani tego że jestem półsierotą. Poświęciła mi całe życie, nie układając sobie na nowo swojego. Zmarła nagle, mając 71 lat. Dopiero wtedy, organizując pogrzeb doświadczyłam tyle oznak ogromnej sympatii, że zrozumiałam, jak bardzo kochano ją w Brzeziu – wspomina pani Małgorzata.
Jak ślub, to tylko w sylwestra
Małą Małgosię rozpieszczała mama i dziadkowie. Był też kolega, który w szkole podstawowej nosił jej tornister i koleżanki, które do dziś wspominają jej piękne sukienki, szyte przez mamę. – Wszystkie chciały mieć dokładnie takie same jak ja, więc żeby się czymś odróżniać, prosiłam mamę, żeby mi szyła ubrania w najmniej popularnych kolorach. Zaczęłam chodzić w szarościach i kolorach ziemi, bo tylko w ten sposób mogłam być oryginalna – mówi ze śmiechem.
Z brzeskiej podstawówki trafiła do raciborskiej „Szóstki” (później II LO). – Dyrektorką szkoły była wtedy Irena Ścibor-Rylska, a my byliśmy pierwszym rocznikiem, który rozpoczynał naukę w klasie koedukacyjnej. Byłam dość odważna, więc już w październiku wystartowałam w konkursie recytatorskim i za zdobycie pierwszego miejsca dostałam oprawiony w skórę egzemplarz „Pana Tadeusza”, który mam do dziś. Pojechałam potem na eliminacje wojewódzkie i poniżej wojewódzkich już nie schodziłam. Byłam na szczeblu centralnym w Opolu, Warszawie, Wrocławiu i Krakowie, gdzie w nagrodę spędziłam cały tydzień – opowiada pani Małgorzata, która dzięki swym osiągnięciom stała się od razu oczkiem w głowie pani dyrektor. – Namawiała mnie na studia w szkole teatralnej w Warszawie. Zapewniała nawet pomoc swojego syna Aleksandra, który był wtedy znanym już reżyserem, ale mama nie wyobrażała sobie życia beze mnie. Widząc jak cierpi, zrezygnowałam nawet z polonistyki w Opolu i w końcu trafiłam do Studium Nauczycielskiego w Raciborzu – tłumaczy pani Burek.
Po koledze, który poza teczką nie wniósł niczego nowego w życie pani Małgosi, zaczęli się pojawiać kolejni adoratorzy. – Dostawałam ciekawe liściki, czekoladki, a nawet obrazy, ale ich nadawcy nie robili na mnie żadnego wrażenia. W końcu pojawił się ktoś, kogo znałam od dziecka, bo był moim sąsiadem – wspomina pani Małgosia. Florian Burek był nie tylko chłopakiem z Brzezia, ale i studentem automatyki Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Coś zaiskrzyło. – Zawsze marzyłam o ślubie w sylwestra, więc gdy uświadomiłam sobie, że już październik, to pomyślałam, że albo wyjdę za mąż teraz, albo dopiero za rok. Wymyśliłam, że jeśli Florek przyjedzie z Katowic w sobotę przed godziną 18.00 to zdążymy jeszcze pójść do księdza, a jeśli później, to będzie znak, że ze ślubem trzeba poczekać – wspomina pani Małgorzata, która najpierw spytała o zdanie mamę. Pani Emilia podeszła do tego bardzo spokojnie, ale nowiną od razu podzieliła się z rodzicami przyszłego zięcia. Gdy ten, wyczerpany z powodu grypy, pojawił się w domu w czwartek, a nie w sobotę, usłyszał od ojca: toż się żenisz i nic nie godosz? I w ten sposób pan Florian dowiedział się o własnym ślubie. Jeszcze tego samego dnia młodzi dali na zapowiedzi.
Kreację dla panny młodej uszyła oczywiście niezrównana pani Emilia. – Widziałam wiele białych sukni ślubnych, które szyła moja mama i wiedziałam od początku, że moja musi być inna. Wybrałam ciemny materiał ze złotą poświatą, a uczesałam się sama. Było skromnie, ale właśnie tak jak sobie wymarzyłam. Ślub cywilny mieliśmy w sylwestra, kościelny w Nowy Rok – opowiada pani Małgorzata, która w tym roku spędzi ze swoim mężem pięćdziesiątego piątego sylwestra.
Myśli przychodzą z dymkiem
Z ogromnej torby pani Małgosia wyciąga kolejne albumy ze zdjęciami. Na jednym z nich pozuje do fotografii na spacerze z pierwszą córką – Justynką, która urodziła się z poważną wadą serca i przeżyła tylko trzy miesiące. Na kolejnych rodzinne wakacje w Wiśle z małą Michasią, Irkiem i Beatką. – Lubiliśmy jeździć z dziećmi w góry, ale zawsze ze sobą trzeba było zabierać gumowce, bo wiadomo było, że gdy przyjeżdżają Burkowie to od razu zaczyna padać – opowiada pani Małgorzata i rozczula się nad czasami, gdy w domu stały trzy łóżeczka i stos pieluch do prasowania, ale zawsze znalazł się czas na spacery i zabawy z dziećmi. – Dziwili się bardzo sąsiedzi, że taka wychuchana i rozpieszczona jedynaczka, z trójką dzieci na głowie zdecydowała się jeszcze na studia zaoczne w Opolu, a potem Katowicach. Pracowałam w szkole i uczyłam się, ale miałam ogromną pomoc ze strony mamy, która gotowała dla nas wszystkich obiady. Dzieci jadały u niej, a nam przynosiły jedzenie w menażkach, a wiele lat później te same menażki z obiadami wnuki nosiły babci – wspomina pani Burek i wyciąga z torby kolejne zawiniątko.
Koronkowa kapka na becik pachnie świeżym krochmalem i od razu wywołuje na naszych twarzach uśmiech. – Należała do mojej mamy. Potem towarzyszyła do chrztu mnie, wszystkim moim dzieciom i wnukom. Mama urodziła się w 1917 roku, więc kapka ma już prawie sto lat i mam nadzieję, że posłuży jeszcze następnym pokoleniom – mówi pani Małgosia i dodaje, że wśród rodzinnych pamiątek jest też ulubiona filiżanka babci i popielniczka po jej ojcu, który tak jak ona, lubił palić. – Papierosy to nie jest moja słabość tylko „jedyna” wada. Pierwszego zapaliłam, gdy uczyłyśmy się z koleżankami do matury i tak już ze mną zostały. Mój mąż Florian jest ich wrogiem numer jeden, ale to on przychodząc na randki przynosił zawsze paczkę Dukatów i sobie razem popalaliśmy. Teraz już o tym nie pamięta, podobnie jak moja szwagierka Hela Burek, która towarzyszyła mi w paleniu wiele lat, ale rzuciła gdy urodziły się wnuki i chciałaby, żebym zrobiła to samo. Zostałam z tym paleniem sama, ale skoro dziadek Rother ćmił jak smok i przeżył 93 lata, to nie zamierzam się jeszcze poddawać – podsumowuje.
Oglądamy prowadzoną przez nią kronikę, która jest zapisem najważniejszych dla Brzezia wydarzeń i uroczystości. Są zdjęcia z okazji 775– i 780-lecia Brzezia, andrzejek, ognisk i wycieczek, czy uroczystego odsłonięcia tablicy poświęconej siostrze Dulcissimie. – To było podziękowanie za uratowanie ośrodka zdrowia w Brzeziu, o który długo walczyłam – wyjaśnia pani Burek i opowiada też o „Brzeskim Parafianinie”, który wydawała przez dwadzieścia lat i piętnastu latach pracy w tutejszym zespole charytatywnym. Choć praca społeczna dawała jej wiele satysfakcji, zawsze na pierwszym miejscu byli najbliżsi. – Jestem im teraz potrzebna tak, jak kiedyś była mi potrzebna moja mama – tłumaczy pani Małgosia i już zaczyna snuć plany na resztę popołudnia, bo ktoś kto tak jak ona kocha życie, nie może marnować żadnej godziny.
Katarzyna Gruchot
Małgorzata Rother-Burek
1964 – 1975 radna Gminnej Rady Narodowej w Kornowacu
1975 – 1980 radna Rady Miasta Racibórz
1998 – 2002 radna Rady Powiatu Raciborskiego
2002 – 2006 wiceprzewodnicząca Rady Powiatu Raciborskiego
2003 – 2014 pełnomocnik Starosty Powiatu Raciborskiego ds. równego statusu kobiet i mężczyzn
2004 założycielka Forum Kobiet Powiatu Raciborskiego