Strapionych pocieszać
ks. Jan Szywalski przedstawia (Z cyklu: Uczynki miłosierdzia)
„Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”. (Mt 5,4)
Nie wszystko jest czarne
Tak chciałem kiedyś być w Lourdes, w miejscu objawień Matki Boskiej św. Bernadecie i dziejących się ciągle cudownych uzdrowień. Przez wiele lat było to niemożliwe, bo Polska Ludowa nie dawała paszportów, a ponadto był problem zdobycia zachodnich pieniędzy. W bankach polskich był ruch jednokierunkowy: można było zachodnią walutę zamienić na polskie pieniądze, ale nie odwrotnie.
Miałem jednak dobrą i pobożną krewną na Zachodzie, już w latach posuniętą, która dołączyła do pielgrzymki lurdzkiej z diecezji mogunckiej, ale chciała mieć koło siebie bliską osobę. Napisała do mnie. Oczywiście chętnie skorzystałem z zaproszenia.
Kilkaset pielgrzymów wypełniło pociąg specjalny, który wiózł nas przez południowe Niemcy, a następnie w poprzek Francji. Przez głośniki wspólnie się modlono i informowano nas gdzie jesteśmy, jakie miasta mijamy, z czego dana okolica jest znana i jakie historyczne wydarzenie miały tam miejsce.
W Lourdes nastąpił przydział hotelu i przedstawiono program nabożeństw i ekskursów. Powiedziano nam również, że następnego dnia dołączą chorzy. Będą przetransportowani samolotami użyczonymi przez Bundeswehrę. Opiekować się chorymi mają Kawalerowie Maltańscy, czyli członkowie zakonu osób świeckich, często zasobni i o znanych nazwiskach, którzy ślubowali pomoc potrzebującym. Apelowano także do nas, abyśmy, jako ochotnicy, dołączyli do pomocy przy podwożeniu chorych na nabożeństwa i aby tacy chętni stawili się przy hotelu urządzonym dla chorych. Mieli popychać wózek inwalidzki, czy ciągnąć wózek z chorym w pozycji leżącej. „Czemu nie?” – pomyślałem i stawiłem się rano przed szpitalikiem. Tak zaczęła się przyjaźń z człowiekiem o bezwładnych nogach siedzącym na wózku inwalidzkim. Potrafił wprawdzie stać, ale musiał mieć oparcie. Był elegancko ubrany: miał czarny garnitur i białą koszulę. Los nas złączył także następnym razem, a później to już on czekał na mnie. Podejrzewałem, że jest księdzem i zapytałem go o to. Uśmiechnął się: – Nein, nein, ich bin kein Pfarrer – Nie, nie jestem kapłanem – ale przyznał, że jego praca była podobna do zajęć duchownego. Na lotnisku we Frankfurcie opiekował się kaplicą. Pasażerowie, którzy tam zachodzili często zwierzali się przed nim jak przed spowiednikiem. Jego obowiązkiem było też zająć się bezradnymi, czy potrzebującymi pomocy. Znajomość kilku języków ułatwiało zadanie.
Aż przyszła choroba: skleroza multiplex. Stopniowo tracił możność ruchu; od kilku lat jest przywiązany do wózka.
– A rodzina? – zagadnąłem współczująco. Posmutniał.
– Żona mnie opuściła. Twierdziła, że wyszła za mąż za człowieka zdrowego, a nie inwalidę i że nie będzie sobie życia wiązała.
Było mi smutno razem z nim. Ślubowana miłość i wierność na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie, nie wytrzymała próby.
– A dzieci? – badałem dalej.
Twarz mu się rozjaśniła: – Dzieci mam dobre i jestem z nich dumny. Syn jest dyrygentem orkiestry w Berlinie, a córka lekarzem. Mają swoje rodziny. Szkoda, że daleko mieszkają ode mnie, ale odwiedzają i telefonują.
Jakże ważne jest – pomyślałem – dojrzenie pozytywnej strony życia, że obok ciemnych dni bywają jasne, że w szarej mgle ogarniającego nas smutku przeświecają chwile radości.
Po kilku dniach kończyła się cała pielgrzymka. Gdy ostatni raz popychałem jego wózek przed sobą do podziemnej bazyliki powiedziałem:
– I nie było cudu. Pan siedzi dalej na wózku jak przed tygodniem. Obrócił się ku mnie:
– Nie oczekiwałem cudu, pogodziłem się z mym losem. Przyjeżdżam tu każdego roku. Lufthansa umożliwia mi, byłemu pracownikowi, raz w roku darmowy lot w wybrane miejsce. Tu nabieram znów otuchy do życia; ładuję energię.
Rozstaliśmy się po końcowym nabożeństwie. Szkoda, że nie wymieniliśmy adresów i nie prowadziliśmy korespondencji. Był starszy ode mnie i chyba już nie żyje. Ale od spotkania z tym człowiekiem, nauczyłem się spojrzenia na życie od strony pozytywnej, do wyłowienia z każdego dnia jasnych promyków, które skłaniają do dodania na wieczornej modlitwie słów: „Dziękuję ci, Boże!”, czy to za spotkanie z miłym człowiekiem, czy za małe uznanie wyrażone przez kogoś, czy za udaną pracę.
Zamiast podnieść – pogrążyć
Przed laty miało w Raciborzu miejsce takie zdarzenie:na moście nad Ulgą, wysoko na przęśle stał potencjalny samobójca, gotowy skoczyć w dół. Nie wiem, czy ktoś znał przyczynę jego desperacji, czy było to jego tajemnicą. Policja stała bezradnie, bo podchodzenie mogłoby sprowokować skok w przepaść.
Najgorszy był tłum gapiów, który zaczął się niecierpliwić: „Skacz wreszcie! – przynaglali – Na co czekasz?” Przypadkowo (?) znalazł się tam młody ksiądz. Policja przedstawiła mu sytuację i prosiła o radę i pomoc. Młody wikary raciborski był dość grubo ciosany. Podszedł na odległość słyszalności głosu i wołał:
– Pieronie zejdź! Żyć ci się nie chce?! Mnie też czasem nie! Nie rób z siebie widowiska! Szybko, bo nie mam czasu!
I zszedł; ku rozczarowaniu gawiedzi.
Wydaje się, że na trendzie dzisiaj jest zacieranie rąk nad nieszczęśliwym i dobijanie upadłego,: „A nie mówiłem?”, „Ostrzegałem cię!”, „Masz, co chciałeś!”
Zaś dziennikarze mają temat!
Miejsce podniesienia i pocieszenia
„Nie płacz!” – powiedział Pan Jezus wdowie, która szlochając szła za marami z ciałem jej jedynego syna. Myślimy: łatwo było Jezusowi to rzec, bo za chwilę wskrzesił zmarłego i oddał go matce. Czy nasze słowa pociechy nie będą puste, albo – gorzej – czy nie zabrzmią obłudnie? Nie, jeżeli będą szczere!
Wydaje się, że dobrym miejscem dźwigania upadłych i pocieszenia strapionych jest konfesjonał. Mogę coś o tym powiedzieć. W kościele na Rynku jest okazja do spowiedzi każdego popołudnia między godz. 15.15 a 17.15. Zwykle nie ma kolejek, a więc jest czas nie tylko na wyznanie grzechów, ale także na szczerą rozmowę i poradę; anonimową, bo poprzez kratę i folię. Wielu odnalazło tu nie tylko odpuszczenie grzechów i spokój sumienia, ale także otuchę i pocieszenie, oraz chęć, by zacząć do nowa.