Feliks Bratek, pan doktor do zadań specjalnych
Odbierał porody, wyrywał zęby, operował i walczył z tyfusem. Pierwszy lekarz powiatowy Raciborszczyzny musiał sobie radzić z brakiem podstawowych narzędzi, leków a nawet środków czystości i wśród ruin miasta budować podwaliny raciborskiej służby zdrowia. Z zadania wywiązał się na medal, nic więc dziwnego, że gdy doktor Szczepan Bratek przyjeżdża jako konsultant na oddział laryngologii raciborskiego szpitala, nikomu nie musi tłumaczyć czyim jest wnukiem.
Dobremu chirurgowi wystarczy nóż kuchenny
Kiedy Feliks Bratek zobaczył po raz pierwszy Racibórz, miał już za sobą 14-letnie doświadczenie zawodowe zdobywane w Krakowie, Rybniku i Wolbromiu. Wojna nauczyła go pracy w skrajnych warunkach i pod presją czasu i takie same warunki znalazł w naszym mieście. Przyjechał tu 9 maja 1945 roku razem z grupą osób wyznaczonych do tworzenia zrębów administracji. Radziecki komendant miasta przydzielił mu mieszkanie przy ul. Stalmacha i wikt w stołówce „Gwardii”. Tylko na to mógł liczyć pierwszy lekarz powiatowy, który miał za zadanie nie tylko zwalczać rozprzestrzeniające się ze względu na głód i brud epidemie, ale również tworzyć struktury służby zdrowia. – Dostaliśmy pięciopokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze u pani Leks, która miała na parterze zakład rzeźniczy. Naprzeciw naszego mieszkania tato założył biuro Lekarza Powiatowego z gabinetem lekarskim, w którym mieścił się też później sanepid. Zajmował się nim współpracujący z ojcem pielęgniarz – Roman Masarczyk. Pamiętam, że jako dziecko bawiłam się często między pacjentami, a oni przychodzili do taty o każdej porze dnia i nocy, bo nikomu nigdy nie odmówił pomocy. Mieszkaliśmy tam aż do drugiej połowy lat 60., kiedy przenieśliśmy się do nowo wybudowanego domu na Warszawskiej – wspomina córka Barbara Frysztacka.
Bratek odbierał porody, wyrywał zęby i zwalczał choroby zakaźne dojeżdżając do chorych furmanką. Zmagał się przy tym z brakiem leków, środków odkażających i podstawowych narzędzi. W „Trybunie Opolskiej” tak opowiadał o tym okresie Ninie Kracherowej: „Z tego czasu pamiętam niezwykle ofiarnego człowieka, który wyszukiwał i przynosił nam leki i instrumenty medyczne. Niestety, nie pamiętam już jego nazwiska. Pochodził bodajże z Rud Wielkich. Przypominam sobie również moją pierwszą operację. Pewnego dnia przywieziono mi chłopca który nadepnął na minę. Trzeba było amputować nogę. Do dyspozycji miałem... dobry nóż kuchenny i piłkę. Przy operacji tej asystowała mi położna, której nazwiska również już nie pamiętam. W każdym bądź razie udało nam się uśpić pacjenta, któremu dzięki tej operacji uratowaliśmy życie. Zresztą wtedy każdy z nas musiał robić wszystko. Najpoważniejszym zadaniem było zwalczanie plagi tyfusu plamistego, który w zastraszający sposób wyniszczał ludzi. Skąd wzięła się ta epidemia? Na ten temat na ogół nikt nie mówi. Ale o nasileniu walk o Racibórz świadczyła przede wszystkim ogromna liczba zabitych, których znajdowaliśmy nie tylko na polach i w lasach, w Odrze, ale i w piwnicach i opuszczonych mieszkaniach. Rozmnożyły się muchy. Rozwojowi epidemii sprzyjał brak żywności, środków odkażających i mydła. Jedyny ratunek widzieliśmy w urządzaniu tzw. izolatoriów, które powstawały najpierw w Rudach Wielkich, Krowiarkach, Krzanowicach i Kuźni Raciborskiej. Chorych żywiły rodziny. Służba zdrowia nie dysponowała niczym, tylko minimalnym zasobem leków i środków odkażających. Mimo takich trudności, po około pół roku, choroba była opanowana.”
Syn doktora pamięta, że ojciec walczył również z epidemią trychinozy. – W całym powiecie ludzie zarazili się włośnicą jedząc zakażone mięso wieprzowe. Na pomoc raciborskim lekarzom przyjechał wtedy z Poznania epidemiolog doktor Kostrzewski. Pamiętam też dziewczyny w mundurach z Duńskiego Czerwonego Krzyża, które podawały szczepionki BCG przeciwko gruźlicy i organizowały akcje przeciwko chorobom wenerycznym. To były plagi, które dotknęły powojenny Racibórz – opowiada Janusz Bratek.
Kto nagrzeszył, ten czeka
Rodzinnym miastem Feliksa Bratka był Wolbrom, w którym przyszedł na świat 28 maja 1901 roku. Jego ojciec Szczepan i wuj Wincenty byli stolarzami, a mama Barbara zajmowała się dziećmi. Szkołę powszechną ukończył w rodzinnej miejscowości, a gimnazjum w Olkuszu, gdzie w 1924 roku zdał maturę. – Ojciec był najmłodszym z dziewięciorga rodzeństwa. Miał osiem sióstr i dziadkowie jedynego syna szykowali na księdza. Wyruszył więc na studia do Krakowa, ale zamiast seminarium wybrał wydział lekarski na Uniwersytecie Jagiellońskim – tłumaczy Barbara Frysztacka. W lipcu 1931 roku otrzymał dyplom doktora wszech nauk lekarskich i rozpoczął pracę w Szpitalu św. Łazarza w Krakowie, po czym został skierowany do Szpitala Spółki Brackiej w Rybniku. Tam od roku 1935 do września 1939 pracował jako lekarz Ogólnomiejscowej Kasy Chorych.
W Rybniku poznał swoją przyszłą żonę Gertrudę, absolwentkę Seminarium Nauczycielek Rzemiosł prowadzonego przez siostry urszulanki. Pobrali się w 1935 roku, a rok później na świecie pojawił się najstarszy syn Bratków – Janusz. W rodzinnym albumie zachowało się z tego okresu zdjęcie z wycieczki turystycznej po norweskich fiordach, którą młodzi Bratkowie odbyli w sierpniu 1936 roku statkiem MS Piłsudski. – Rodzina moich dziadków ze strony mamy uczestniczyła w powstaniach śląskich i głosowała w plebiscytach za powrotem Śląska do Polski, a brat babci, Adam Kocur, był przedwojennym prezydentem Katowic. Kiedy Niemcy zajęli Rybnik, wszyscy musieli uciekać, dlatego rodzice wrócili do Wolbromia, gdzie wynajęli małe mieszkanko, a tato praktykował jako lekarz, szczególnie mocno angażując się w pomoc członkom Armii Krajowej. Przyjeżdżał do niego wtedy jakiś oficer z Krakowa, który miał pseudonim Teofil. Był również lekarzem i po wojnie trafił do Zielonej Góry. Jako dzieci odwiedzaliśmy go potem razem z rodzicami – wspomina Janusz Bratek.
W 1943 roku w Krakowie przyszła na świat córka Bratków – Barbara, a jej młodsza siostra Maria urodziła się już w Raciborzu, z którym pan Feliks związał się do końca życia, choć do Krakowa powrócił jeszcze w 1953 roku na kolejny kurs z zakresu dermatologii. – Ojciec miał już wtedy 52 lata, ale nauka była zawsze jego mocną stroną. Znał świetnie język rosyjski, niemiecki, francuski oraz łacinę i wciąż czytał kolejne pozycje naukowe, by w swoim zawodzie nie pozostawać w tyle – opowiada pan Janusz.
W 1951 roku pan Feliks został ordynatorem utworzonego przez siebie oddziału skórno-wenerologicznego w szpitalu w Raciborzu. Specjalizację I stopnia z zakresu chorób wenerycznych zrobił w latach 1954 - 1956, a drugiego stopnia na przełomie lat 60. i 70. Rok później objął funkcję dyrektora szpitala i zorganizował w nim oddział chirurgii ortopedyczno-urazowej oraz laryngologii. Przyczynił się też do powstania oddziału gruźliczego w Wojnowicach. Cały czas pracował w przychodni dermatologicznej, która mieściła się najpierw przy Klasztornej, później przy Lwowskiej a na koniec przy Kasprowicza, prowadził też prywatną praktykę lekarską. – Po skończonej pracy w poradni tata przychodził do domu na obiad, a potem przyjmował pacjentów w swoim gabinecie. Lubił sobie po jedzeniu uciąć popołudniową drzemkę i gdy zjawiał się wtedy jakiś pacjent, zwykł mawiać: „jak nagrzeszył, to niech czeka” – mówi ze śmiechem pan Janusz.
Liścik na recepcie
W organizacji raciborskiej służby zdrowia doktor Bratek mógł liczyć na pomoc dyrektor szpitala Józefy Piotrowskiej, Romana Selańskiego, Gerarda Bluszcza, Walentego Brodziaka, Józefa Wójtowicza, Józefa Buzka, Antoniego Ciemborowicza, a także doktorów Kryski, Paszka i Korasadowicza, który w latach 50. wyjechał do Iwonicza Zdroju. Dołączyli też lekarze pracujący w powiecie
raciborskim przed i w trakcie II wojny światowej, czyli Emil Wyrwoł z Rud i Jerzy Jurytko z Chałupek. Pani Barbara pamięta również dwie pielęgniarki, które przez wiele lat towarzyszyły jej ojcu w pracy. To były Celina Wardęga i Erna Kozel-Konieczna. Z wieloma z nich Bratkowie byli zaprzyjaźnieni. – W tamtych czasach wakacje spędzaliśmy zazwyczaj na basenie w Szymocicach, albo w ogrodzie naszych dziadków w Rybniku. Pierwszy raz nad morze pojechaliśmy z rodzicami latem 1952 roku. Razem z rodziną doktora Romana Selańskiego trafiliśmy wtedy do Ustki. Ojciec musiał mieć dokument ze starostwa powiatowego, że jedzie na urlop w strefę nadmorską. Taka przepustka potrzebna była po przybyciu, bo już na dworcu WOP sprawdzał każdego, czy ma prawo przebywać w strefie nadgranicznej. To był okres wojny koreańskiej, więc ze względów bezpieczeństwa plażę musieliśmy opuszczać o godzinie 18.00. Wynajmowaliśmy kwaterę u państwa Dziekanów. On był rybakiem, więc codziennie jedliśmy świeże ryby – opowiada pan Janusz. Jego siostra Basia pamięta z pierwszych wakacji inną sytuację. – Do przedziału, w którym siedzieliśmy razem z Selańskimi wszedł konduktor, który sprawdzając bilety zadał mi pytanie: gdzie leży ten Racibórz? A ja odpowiedziałam przejęta: koło Markowic!
Mimo że doktor Bratek był już wtedy szczęśliwym posiadaczem samochodu, podróże z rodziną zawsze odbywał pociągiem. – To było nie do pomyślenia, żeby służbowy pojazd używać do celów prywatnych. Pierwszym powojennym samochodem ojca był służbowy amerykański dodge z demobilu, czyli wojskowy ambulans sanitarny, który dostał do dyspozycji jako lekarz powiatowy. Miał trzy siedzenia z przodu i dwa pod ścianami z tyłu. Na wysuwanej drewnianej desce odkryliśmy kiedyś wydrapany napis: „Od polskich faszystów, dla polskich komunistów – wspomina Janusz Bratek i dodaje, że jego ojciec do wszystkiego w życiu doszedł sam i tego samego oczekiwał od dzieci. – Pamiętam Wielkanoc 1957 roku. Wyszedłem z tatą po śniadaniu na spacer i mijaliśmy właśnie sklep, na którego wystawie stał włoski skuter lambretta. Kosztował 20 tysięcy złotych. Tato, ja bym chciał taki mieć – wykrzyknąłem, a on, jak zwykle ze stoickim spokojem, odparł: jasne, jestem za, zarób i kup sobie – opowiada ze śmiechem pan Janusz.
Najmłodsza córka Maria wspomina, że tato był z natury człowiekiem bardzo łagodnym i jeszcze bardziej pracowitym, ale jak się zdenerwował to potrafił tupać nogami. Z równowagi wyprowadzał go najczęściej brak należytej uwagi z jaką dzieci podchodziły do nauki. – W szóstej klasie miałem chemię, ale kompletnie mnie nie interesowała. Tato kupił sobie wtedy podręcznik Stanisława Tołłoczki, czytał go i mnie uczył. Uważał, że wiedza to podstawa – mówi pan Janusz, a jego siostra Maria dodaje, że od znajomych w Niemczech ściągał wszystkie wydawnictwa medyczne, informatory, biuletyny, a nawet próbki nowych leków, mających zastosowanie w dermatologii. Publikacje tłumaczył na język polski, a próbki rozdawał pacjentom.
Doktor Bratek pogrążony w lekturze naukowych książek, albo pochylony nad talerzem zupy, gdy reszta rodziny skończyła już drugie danie, to obraz, jaki zachował się w pamięci jego bliskich do dziś. – Mama była wulkanem energii i duszą towarzystwa, a tato miał w sobie tyle cierpliwości, że nie wytrąciła go z równowagi nawet moja bójka przy stole z siostrą. Ze swoim stoickim spokojem najlepiej odnajdywał się łowiąc ryby, co było jego jedyną rozrywką. Mieliśmy w Oborze zaprzyjaźnioną rodzinę Mazurów, którzy mieli staw rybny. Żona Mazura była kuzynką naszej mamy, więc często ich odwiedzaliśmy. Był też niezłym piechurem. Co niedzielę po śniadaniu wyruszał na pieszą wycieczkę do Pietrowic Wielkich i z powrotem – opowiada pani Barbara. To właśnie ona była córeczką tatusia, która siłę ojcowskiej miłości poznała najlepiej wtedy, gdy zaczęła się spotykać ze swoim narzeczonym. – U ojca leczyła się moja przyszła teściowa. Podczas jednej z wizyt tatuś wręczył jej dla syna receptę. Napisał na niej: Proszę się z moją córką więcej nie spotykać! Nic to nie dało, bo za mąż w końcu i tak wyszłam – dodaje pani Frysztacka ze śmiechem.
Feliks Bratek zmarł 16 października 1985 w Raciborzu, gdzie został pochowany. Ze swojego zadania zorganizowania służby zdrowia wywiązał się na medal dosłownie, bo otrzymał m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, czy Złoty Krzyż Zasługi, i w przenośni, bo do dziś wielu raciborzan pamięta go jako oddanego lekarza. Miał jeszcze jedną, bardzo ważną w tym zawodzie cechę – intuicję.
– Pacjenci mieli do ojca ogromne zaufanie i przychodzili do niego jak do lekarza rodzinnego, z wszystkimi chorobami. Do dziś wielu z nich spotykam na ulicy i gdy tematy schodzą na problemy zdrowotne zawsze kończy je to samo zdanie: gdyby żył doktor Bratek to by mnie wyleczył – podsumowuje Barbara Frysztacka.
Syn doktora Bratka – Janusz został dr inż. budownictwa, córka Barbara technikiem protetykiem, a najmłodsza Maria farmaceutką. W ślady dziadka poszedł syn pana Janusza – Szczepan, który jest laryngologiem. Gdy pojawia się w raciborskim szpitalu, nikomu nie musi tłumaczyć kim był jego dziadek.
Katarzyna Gruchot
FELIKS BRATEK (1901 – 1985) lekarz dermatolog, dyrektor szpitala miejskiego, pierwszy lekarz powiatowy w powojennej Raciborszczyźnie