O Karliku z Pawłowa, który leczył cały powiat
We wsi wszyscy wiedzieli, że można do niego iść z każdym schorzeniem i nikomu nie odmówi pomocy. Pielęgniarz raciborskiego szpitala w nagłych wypadkach potrafił zastąpić lekarza, a pracujący z nim ortopedzi i chirurdzy podziwiali kunszt, z jakim potrafił poskładać złamane kości i pozszywać rany. A że do swoich obowiązków podchodził zawsze z dużą dozą humoru i życzliwości, kochali go wszyscy pacjenci.
Zawód odpowiedni dla mężczyzny
Dziś trudno ustalić co skłoniło młodego Karola do nagłej zmiany zawodu. Po skończonej w Pawłowie szkole powszechnej przez pewien czas terminował u młynarza Figla w Gamowie, po czym strój młynarza zamieniał na fartuch pielęgniarza. 15 października 1920 roku 17-letni Karl Przybilla zgłosił się do pracy w Szpitalu Miejskim w Raciborzu i choć na początku to miało być zajęcie tylko na zimę, wkrótce okazało się, że pielęgniarstwo jest jego powołaniem, a raciborska lecznica miejscem, z którym zwiąże swoje całe życie zawodowe.
Urodził się w Pawłowie 10 sierpnia 1903 roku jako trzecie dziecko Alberta i Franciszki Przybillów. Najstarsza siostra Julianna i młodsza od Karola Matylda nie wyszły za mąż i zamieszkały w wybudowanym przez rodziców domu, do którego po swoim ślubie razem z żoną dołączył też Karol. Drugi w kolejności Antoni przejął gospodarstwo i pozostał na ojcowiźnie, Klara wyszła za mąż za Wiktora Gawlinę i wyprowadziła się z domu, a najmłodszy Franciszek, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, został księdzem. Wojna nie oszczędziła młodego kleryka. Z obozu w Dachau wyszedł żywy, ale tak okaleczony psychicznie, że resztę życia spędził w szpitalu psychiatrycznym.
Karol związał się zawodowo z raciborskim szpitalem, a o początkach swojej pracy tak opowiadał w 1970 roku dziennikarzowi „Trybuny Opolskiej”: „Wówczas w szpitalu pracowało blisko 60 pielęgniarek i pielęgniarzy. Dopiero w 1933 roku na etacie była pierwsza położna. Pogotowie ratunkowe zorganizowano w latach 1927 – 1928. Zanim zakupiono z funduszów Czerwonego Krzyża samochód, szpital – jako pogotowie – miał specjalny wóz na gumowych kołach z zawieszonymi noszami. Furmana i koni dostarczała każdorazowo Straż Pożarna. Nawet wtedy, kiedy był już samochód, kierowcami byli zawsze strażacy. Była to bardzo honorowa funkcja. Po chorych trzeba było jechać furmanką. Wozy „moszczono” pierzynami. Wóz miał latarnię, w której tkwiła płonąca świeca. I to była cała sygnalizacja świetlna” – wspominał pielęgniarz i dodawał, że przed wojną były zupełnie inne warunki pracy. Lekarze nie mieli specjalizacji, ale na wszystkim musieli się znać. Znieczulali zwykłą amforą i pracowali bez rękawiczek. Na koniec ubolewał nad tym, że coraz mniej mężczyzn pracuje w służbie zdrowia. „Szkoda, że młodzi mężczyźni nie doceniają tego zawodu. Moim zdaniem jest odpowiedzialny i piękny” – podsumowywał
Zdobywane w szpitalu doświadczenie i liczne kursy pielęgniarstwa, zakończone pomyślnie zdanymi egzaminami, przydały się panu Karolowi podczas wojny. Jako sanitariusz pracował m.in. w szpitalu w Krefeldzie i Marsylii. W Szkocji dostał się do niewoli angielskiej i do Pawłowa wrócił dopiero w lutym 1948 roku. Wiele się zmieniło, bo jego rodzinna miejscowość należała teraz do Polski. Musiał przywyknąć do nowego imienia i nazwiska, bo na podstawie ustawy o czystości języka polskiego na Śląsku Karla Przybillę zastąpił Karol Przybyła, który nie mogąc już posługiwać się swoim ojczystym językiem, musiał zapisać się na kurs języka polskiego i zdać dodatkowy egzamin z pielęgniarstwa przed polską komisją.
Jak coś strzyka to biegiem do Karlika
O swoim zawodzie mówił, że daje dużo zadowolenia. Satysfakcja nie szła jednak w parze z gratyfikacją finansową. – Widzieliśmy jak ciężko papa pracuje i jak niewielkie pieniądze przynosi do domu i żadne z nas nie chciało iść w jego ślady – przekonuje Alois Przybilla, syn Karola i opowiada, jak wyglądał dzień z życia ojca. – Do pracy w szpitalu jeździł rowerem na szóstą rano, ale z domu wyjeżdżał już o 4.00, bo po drodze odwiedzał jeszcze pacjentów, którym trzeba było zmienić opatrunek, albo zrobić zastrzyk. Podobnie było popołudniami, gdy wracając z Raciborza przystawał u swoich podopiecznych. Obsługiwał Gamów, Maków, Żerdziny i Kolonię Pawłów, a gdy w końcu docierał do domu, zaczynali do nas przychodzić chorzy z bólem brzucha, ucha, albo złamaniami, którzy traktowali go jak wiejskiego lekarza. Potrafił zakładać gips, zszywać rany i ustawiać kości, zanim ktoś dotarł do szpitala. A jak już tam dotarł i mówił, że jest od Karlika, to niczego po nim nie poprawiali, takie mieli do papy zaufanie – wspomina Alois Przybilla.
Lucyna Kretek-Tomaszewska pamięta, że dziadkowie mieli w domu torbę z narzędziami medycznymi, z której codziennie korzystali. – Przypomina mi się z dzieciństwa taki obrazek: dziadek wraca do domu z pracy i zaczyna odwijać z nóg bandaże, a wszystkie wnuki pomagają je potem zwijać na nowo. Kiedyś myślałam, że to z powodu jakiejś choroby, a potem dowiedziałam się, że przy jego ciężkiej pracy z pacjentami, chroniły go przed żylakami – wspomina i dodaje, że gdy na zakończenie pracy zawodowej dziadek dostał zegarek i dyplom, był bardzo dumny i chętnie pokazywał je wnukom.
Na co dzień pan Karol spotykał się z innymi formami wdzięczności. – Rodziców prawie nigdy nie było w domu, bo oboje jeździli do chorych, którym trzeba było pomóc. Gospodarze płacili często za zastrzyk jajkiem, masłem, albo kawałkiem sera. To była praca bardzo słabo opłacana, ale ojciec traktował ją zawsze jak misję, a nie zawód – tłumaczy pan Alois, który od lat gromadzi rodzinne pamiątki. Wśród nich jest pismo z wydziału zdrowia Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Opolu z grudnia 1956 roku, w którym ustala się zasadnicze uposażenie dla Karola Przybyły w wysokości 880 złotych za osiem godzin dziennie.
Słabe zarobki były niczym wobec szacunku, którym darzyli go pacjenci i współpracujący z nim lekarze – doktor Stanisław Konzal z ortopedii a także Jerzy Ziębickim i Józef Olech z chirurgii. W pracy mógł też liczyć na pomoc Jadwigi Mrachacz, która tak jak on trafiła do szpitala jeszcze przed wojną i jako jedna z pierwszych zgłosiła się do pracy tuż po jej zakończeniu. Oboje znali wtedy tylko język niemiecki i łacinę, ale mieli ogromne doświadczenie, którym chętnie dzielili się z innymi. – Pamiętam Karola jako kawalarza, który lubił sobie z pielęgniarek robić żarty, albo je straszyć, ale był też dobrym człowiekiem, na którego zawsze można było liczyć. Bardzo mi pomógł, gdy zmarła moja mama i do dziś jestem mu za to bardzo wdzięczna – wspomina laborantka Helena Porydzaj.
Dobro zawsze powraca
Skoro nasz bohater ponad 60 lat swego życia spędził w szpitalu, nie ma się co dziwić, że właśnie tu poznał swoją przyszłą żonę. Helena Grochol, absolwentka szkoły pielęgniarskiej w Berlinie, pracowała na oddziale pediatrii i była od pana Karola o siedemnaście lat młodsza. Pobrali się 6 lutego 1944 roku i jeszcze w tym samym roku na świat przyszła ich pierwsza córka Barbara. Cztery lata później urodziła się Katarzyna, potem Alois (1950 rok), Joachim (1954 rok) a w 1960 roku najmłodszy Andrzej. Pochodząca z Grzegorzowic Helena przeprowadziła się z mężem do swych teściów do Pawłowa, a po wojnie, na działce obok, Przybyłowie postawili własny dom. Pan Karol spędzał w nim niewiele czasu, ale wnuczka Lucyna pamięta go klepiącego kosy na podwórku, albo nucącego podczas domowych prac religijne pieśni. Większość jego życia skupiała się jednak na szpitalu, którego nie potrafił opuścić nawet na emeryturze. Przez trzy lata dojeżdżał jeszcze do pracy w kostnicy, gdzie mimo coraz słabszego zdrowia czuł potrzebę spełniania swojej misji.
Przeczuwał swoją śmierć i wiedział że się zbliża. Leczył go doktor Jaszczołd, który położył go na kilka dni do szpitala i odkrył, że jest poważnie chory. Wszystkie lekarstwa, które trudno było zdobyć w Polsce, przysyłał mu z Niemiec Bernard Lieb – tłumaczy pan Alois. Gościa z zagranicy pamięta córka Katarzyny – Lucyna Kretek-Tomaszewska. – Przyjechał do dziadków jakiś elegancki pan, który przywiózł nam mnóstwo prezentów. Nie wiem kim był, ale ta wizyta sprawiła nam wszystkim ogromną radość – wspomina. Tajemnicę rozwiązuje jej wujek Alois. – Podczas II wojny światowej mój ojciec uratował Bernardowi życie. Poznali się w obozie w Szkocji, gdzie obaj przebywali w angielskiej niewoli. Papa był pielęgniarzem, więc gdy zobaczył bardzo chorego 18-letniego chłopca, postanowił się nim zająć. Pielęgnował go i przynosił dodatkowe racje żywnościowe zdobywając je w ten sposób, że nie zgłaszał zmarłych od razu tylko na drugi dzień. W ten sposób ich posiłki trafiały do tych najbardziej potrzebujących. Bernard Lieb nigdy nie zapomniał o tym, co ojciec dla niego zrobił.Odwiedził naszą rodzinę w Pawłowie, a gdy wyprowadziłem się do Niemiec, odszukałem go i mieliśmy do końca jego życia ze sobą kontakt. Zmarł w ubiegłym roku mając 99 lat – opowiada pan Alois. Karol Przybyła odszedł 13 lutego 1986 roku i został pochowany w rodzinnym Pawłowie, gdzie do dziś pamiętają jeszcze Karlika, który zastępował na wsi rodzinnego lekarza.
Katarzyna Gruchot
Zdjęcia z archiwum Aloisa Przybili