Ernest Chroboczek - lekarz, który wybrał Nędzę
Żeby mi to było ostatni raz – zwykł mawiać do swych spóźnialskich pacjentów doktor Chroboczek. I nic to nie dawało, bo i tak przychodzili do niego o każdej porze wiedząc, że nikomu nie odmówi pomocy. Dziś można by go określić jako lekarza rodzinnego, ale on był zdecydowanie kimś więcej. Leczył wiele pokoleń mieszkańców Nędzy, a oni o swoim lekarzu nie zapomnieli nazywając jego imieniem skwer w samym sercu miejscowości.
Pociąg do wiedzy
Choć nasz bohater przyszedł na świat w Turzu, rodzina Ludwika Chroboczka i jego żony Anny związana była z Kuźnią Raciborską. To tu urodzony 20 maja 1931 roku Ernest i starszy od niego o dwa lata Eryk skończyli szkołę powszechną i stąd wyruszyli po wojnie do gimnazjum w Raciborzu. Starszy z braci zrobił maturę w 1950 roku w klasie polonistki Anny Wróbel, a młodszy trafił do klasy, której wychowawcą był matematyk Franciszek Zontek, a maturę zdał rok później. – Dojeżdżaliśmy do Raciborza codziennie pociągiem, gdzie zajmowaliśmy zawsze miejsca w jednym wagonie. Podróż była długa, więc był czas na powtórzenie lekcji, a jak się czegoś nie wiedziało to wszyscy pytali Ernesta Chroboczka, bo on był najlepszym uczniem i poszedł do szkoły rok wcześniej od nas. Rozwiązywał nam wszystkie zadania – tłumaczy Fryderyka Przewoźnik (po mężu Felman). Ona i przyszła żona doktora – Krystyna Kuśka były uczennicami gimnazjum żeńskiego, prowadzonego przez Irenę Ścibor-Rylską, które znajdowało się w budynku dzisiejszej szkoły podstawowej przy ulicy Wojska Polskiego. Chłopcy od Chroboczków chodzili zaś do gimnazjum męskiego w budynku dzisiejszego ILO przy ulicy Kasprowicza. – Zimą podróżowało się trudniej, bo żadne z nas nie miało porządnych botków, tylko zwykłe pantofle do kostek.
Pociąg stawał przed drewnianym mostem w Markowicach, który trzeba było przejść piechotą brnąc w śniegu, a potem wsiadało się do następnego, który czekał za mostem. Nieraz szliśmy się ogrzać do restauracji mieszczącej się na raciborskim dworcu. Można było tam zamówić herbatę albo kupić bułkę, ale żadnego z nas na takie rarytasy nie było wtedy stać. Mieliśmy kanapki z domu. Moje były zawsze z masłem albo smalcem, owinięte w gazetę, a Krysi z serem albo kiełbasą, zapakowane w wojskowe pudełko. Jej mama pracowała w Rafamecie, więc dostawała przydział, a my, jak to dzieci, zamieniałyśmy się, bo mnie smakował bardziej chleb Krysi, a jej mój, pieczony przez mamę – wspomina pani Fryderyka i dodaje, że tak wszyscy bali się powrotu wojny, że codziennie, zaraz po przyjeździe do Raciborza, szli pomodlić się w kościele farnym. – Właściwie to po bombardowaniu z tego kościoła niewiele zostało, ale była w środku kapliczka Matki Boskiej, do której wracaliśmy też po lekcjach idąc na stację – dodaje.
Po maturze wszyscy zaczęli myśleć o medycynie. Pierwszy startował Eryk, ale nie dostał się, więc wybrał weterynarię. Przez egzaminy nie przebrnęła też Krystyna, która znalazła potem pracę w księgowości Rafako, a Fryderyka, która z powodów finansowych nawet nie startowała na uczelnię, trafiła do 2-letniej szkoły położnych w Bytomiu. Swoje marzenia zrealizował tylko Ernest, który w 1951 roku rozpoczął studia na Akademii Medycznej we Wrocławiu.
Przedszkolna miłość
Krystyna i Ernest znali się od dzieciństwa. – Mama Krystyny opowiadała, jak mały Ernest przychodził pod ich dom, czekał aż jej córka wyjdzie, brał ją za rączkę i razem szli do przedszkola – wspomina pani Fryderyka. Po przedszkolu była szkoła powszechna, potem wspólne dojazdy do gimnazjum, plany związane ze studiami i wreszcie decyzja o małżeństwie. Pobrali się w 1955 roku. – Ślub odbył się w kościele w Kuźni, a po obiedzie w rodzinnym domu panny młodej wszyscy goście wybrali się na spacer do pobliskiego lasu, żeby kucharki miały czas na sprzątnięcie ze stołów i przygotowanie kawy i ciast – opowiada pani Felman.
Zamieszkali na starym rynku w Kuźni, gdzie 20 maja 1959 roku przyszedł na świat ich pierwszy syn Andrzej. – Jako pierworodny syn miałem dostać imię po ojcu, ale w tamtych czasach niemiecko brzmiące imiona były zakazane, więc zostałem Andrzejem. Z moimi synami już nie było takiego kłopotu. Po Marku i Mateuszu żona urodziła Ernesta – tłumaczy pan Chroboczek. Stara Kuźnia, którą pamięta z dzieciństwa nie miała jeszcze wybudowanego później osiedla, w którym zamieszkali przyjeżdżający z całej Polski pracownicy znajdujący zatrudnienie w Rafamecie. – Była taka tradycja, że co roku w Sylwestra rodzice i ich znajomi chodzili przebrani w stroje karnawałowe po domach z życzeniami. Zaczynali zawsze od parafii. Tata całymi miesiącami szył bardzo pomysłowe stroje, w których występowała nasza rodzina, łącznie ze mną, bo siostry jeszcze nie było na świecie. Pamiętam strój kaczora Donalda, którego dziób tato wymodelował ze specjalnej masy. Co roku mama wszystkie stroje składała w szafie, więc mogła je potem wykorzystać w przedszkolu moja żona – wspomina pan Andrzej.
Po sześciu latach rodzina, razem z urodzoną rok wcześniej Beatą, przeprowadziła się do zakupionego w Nędzy domu. – Rodzice przyjaźnili się tu z sąsiadami Anną i Józefem Wilkami, Elżbietą i Janem Kozielskimi oraz Kałusami i Damkami, ale tradycji sylwestrowych ze starej Kuźni już się przeflancować nie dało – mówi pan Andrzej. Chroboczkowie uchodzili za bardzo udane małżeństwo, a łączyły ich wspólne zainteresowania, wśród których była turystyka. – Uwielbiali chodzić po górach i zabierali nas z siostrą ze sobą. To był zimny wychów. Niezależnie od tego ile mieliśmy lat i jaka była pogoda trzeba było wejść na szczyt i nie marudzić. Jedzenie dostawaliśmy dopiero wtedy, jak już schodziliśmy. Dzięki temu poznałem Beskidy, Tatry i góry Harzu od strony NRD. To była bardzo dobra szkoła życia – podsumowuje pan Andrzej. Rodzice jeździli też na nartach, a wspólną pasją ojca i syna była fotografia. – Mieliśmy radziecki aparat fotograficzny, który towarzyszył tacie wszędzie. Mnie kupili rodzice polskiego Druha. Naszym sąsiadem w Nędzy był Jan Kozielski, który był zapalonym amatorem zdjęć i miał w swoim domu ciemnię, w której wywoływał zdjęcia dla naszego taty. Na moją komunię ojciec załatwił gdzieś radziecką kamerę, którą mam do dzisiaj. Mieliśmy też projektor, na którym oglądaliśmy nakręcone filmy. Były nieme, ale stanowią wspaniałą pamiątkę minionych lat i ludzi, którzy już odeszli – podsumowuje.
Lekarz z kielnią
Do pracy pan Ernest dojeżdżał motorem. To był węgierski motocykl pannonia, którego zastąpił w późniejszym czasie garbus podarowany przez rodzinę pani Krystyny z Niemiec. – Pamiętam, że odbierałem go razem z ojcem z rampy kolejowej w Chałupkach. Stary srebrny volkswagen miał jeszcze klapki na kierunkowskazy, które tato potem przerabiał. Jego brat Eryk, który tak jak tato kochał motoryzację, jeździł w tym samym czasie ifą – wspomina pan Andrzej.
Oprócz sprzętu fotograficznego w domu Chroboczków pojawiła się pewnego razu przedwojenna maszyna do szycia firmy Singer i ku zdziwieniu całej rodziny zasiadła do niej nie pani Krystyna, tylko jej mąż. – Zamówił sobie kiedyś garnitur i okazało się że jest źle wykończony, więc go z mozołem przerabiał. Zresztą w przeróbkach był niezastąpiony. Przyszywał wszystko mamie i nam. Miał do tego typu prac ogromną cierpliwość. Był do nieprzyzwoitości perfekcyjny. Jak się kłóciłem z ojcem, to tylko przy pracy, bo on musiał mieć wszystko zrobione jak najlepiej, a ja chciałem, żeby było jak najszybciej – mówi ze śmiechem syn doktora.
Na budowie pan Chroboczek zamieniał słuchawki na kielnię i z tego powodu stał się nawet bohaterem zdjęcia zrobionego przez przyjezdnych z USA, którzy w takiej roli lekarza medycyny jeszcze nie widzieli. – Jak stawiałem swój dom w Nędzy to pomagał mi w pracach, które wymagały najwięcej precyzji. Ułożona przez niego podłoga z fragmentów szlifowanego granitu jest zrobiona tak perfekcyjnie, że taką pracę mógł wykonać tylko mój ojciec – relacjonuje pan Andrzej, a jego siostra dodaje, że gdy rodzice stawiali nowy dom, to tato czuł się najbardziej szczęśliwy. – Zdradził nam kiedyś, że gdyby jeszcze raz miał wybierać zawód, mógłby zostać budowlańcem, tak go cieszyła ta praca.
Ani miłości do medycyny, ani do budownictwa dzieciom nie udało się zaszczepić. – Mama namawiała nas, żebyśmy zostali lekarzami, ale ja zawsze chciałem być astronomem. Wybiła mi ten pomysł skutecznie z głowy, ale do medycyny mnie nie przekonała, bo uważałem że bez powołania tego zawodu nie można wykonywać – mówi absolwent wydziału górniczego Politechniki Śląskiej, który od 28 lat związany jest z lokalnym samorządem.
Żeby mi to było ostatni raz
Choć pojawiła się propozycja pracy w warszawskiej klinice, pan Ernest we wrześniu 1957 roku powrócił do Kuźni Raciborskiej. Rozpoczął pracę w szpitalu w Wojnowicach, szpitalu zakaźnym w Rudach i na oddziale wewnętrznym Szpitala Miejskiego w Raciborzu. Dwa lata później został pierwszym lekarzem nowo otwartego ośrodka zdrowia w Nędzy, który mieścił się wtedy w budynku przy ul. Sobieskiego. Towarzyszyły mu wtedy pielęgniarki Łucja Przybyła, Róża Kąsek, Wanda Wolny i rejestratorka Teresa Grzesik.
Później dołączyli stomatolodzy: Iwona Toczyłowska i Jan Cudejko. W 1986 roku ośrodek przeniesiono do dużego domu przy ul. Kopernika, który gmina zakupiła od prywatnego właściciela. Na początku ośrodek zdrowia w Nędzy obsługiwał sześć dni w tygodniu całą gminę. Później powstał punkt w Zawadzie Książęcej, gdzie przyjmował dojeżdżający z Raciborza doktor Zbigniew Ciszek.
Chroboczkowie, jako jedni z nielicznych, mieli telefon, ale dzwonił bardzo rzadko. Pacjenci zazwyczaj wsiadali na rower i przyjeżdżali do doktora do domu, a gdy trzeba było to sam wsiadał na motor i jechał na wizyty. Podczas powodzi radził sobie w ten sposób, że dopływał do chorych łódką ze strażakami. – Był bardzo dobrym człowiekiem, a ponieważ większość pracownic ośrodka to były młode dziewczyny, traktował nas jak ojciec. Jak trzeba było to zganił, gdy się zasłużyło potrafił pochwalić, a czasem po prostu przymknął na coś oko. W wolnych chwilach uczył nas śpiewu. Swoich pacjentów znał od pokoleń, bo leczył dziadków, rodziców i dzieci. Wiedział o wszystkich chorobach przebytych w rodzinie i potrafił to potem powiązać z dolegliwościami jej kolejnych członków – mówi pielęgniarka Maria Cieślik i dodaje, że od pracowników służby zdrowia za prywatne wizyty nigdy nie brał pieniędzy.
W pewnym sensie pełnił też funkcję lekarza medycyny pracy, bo pod jego pieczą znajdowali się pracownicy wszystkich gminnych zakładów. – Jeździł na patronaże, robił badania okresowe pracownikom roszarni, tartaku, PGR-u i miał pod sobą szkoły w Górkach Śląskich, Babicach i Nędzy, gdzie co kwartał badał wszystkie dzieci. Dziś nikt na jego miejscu nie poradziłby sobie z takim ogromem pracy, ale wtedy tak się pracowało, że lekarz musiał wszędzie dojechać i przyjmować jeszcze pacjentów w ośrodku – wspomina pielęgniarka Urszula Kułaga i dodaje, że gdy jednemu z pracowników roszarni potrzebna była natychmiastowa pomoc, a karetka z Raciborza, mimo ponagleń nie przyjeżdżała, to postawił na nogi Komitet Miejski PZPR. Choć do partii nigdy nie należał, erka zjawiła się natychmiast.
Pierwszy prywatny gabinet doktor Chroboczek otworzył w swym mieszkaniu w Kuźni, później przeniósł go do domu w Nędzy. – Moja mama była takim bulterierem, który bronił ojca przed pacjentami. Dbała o to, by miał choć trochę czasu dla siebie i rodziny, ale on nie potrafił nikomu odmówić pomocy. Był bardzo otwartym i ciepłym człowiekiem – dodaje pan Andrzej.
Pan Ernest jednym z pierwszych lekarzy w powiecie, który specjalizował się w badaniach ultrasonograficznych. Przez wiele lat jeździł na kursy i szkolenia do Wrocławia, ale dla swoich wiejskich pacjentów zawsze miał czas. – Jak ktoś przychodził po godzinach, to go oczywiście przyjmował, ale zawsze mówił: żeby mi to było ostatni raz. Mimo że był lekarzem, palił jak smok i żadnemu swojemu pacjentowi nigdy nałogu nie zakazywał – wspomina jego córka Beata, która pracowała razem z ojcem w ośrodku zdrowia. W 2000 roku gminny ośrodek zdrowia w Nędzy przejęła spółka Medicus. Doktor Chroboczek, będąc już na emeryturze przyjmował jeszcze pacjentów w Nędzy i dojeżdżał do poradni na Piastowskiej w Raciborzu. – Tato był lekarzem, który wszystkim pomagał, tylko nie sobie. Nigdy się nie leczył, a jak go bolały korzonki, to wziął zastrzyk i wracał do pracy. Zawsze mówił że najgorszą pacjentką, jaka mu się w całej karierze przytrafiła była nasza mama. Byli ze sobą bardzo związani. Mama zmarła w październiku 2006 roku, a on kilka miesięcy po niej – mówi Beata Widera. Jej brat dodaje, że ojciec czuł zbliżającą się śmierć. – Odwołał wizyty domowe, zamknął gabinet i zrobił porządek w dokumentach. Kilka miesięcy po śmierci mamy trafił do szpitala na Gamowską. Odwiedziłem go wieczorem. Chciał, żebym jeszcze trochę dłużej został i z nim porozmawiał. Powiedziałem, że przecież jutro mamy przed sobą cały dzień więc przyjadę wcześniej i sobie pogadamy. Tej rozmowy nigdy nie udało nam się dokończyć. Następnego dnia zmarł – mówi Andrzej Chroboczek. Mieszkańcy Nędzy o swoim doktorze nie zapomnieli. Jego imieniem nazwali skwer w samym sercu miejscowości.
Katarzyna Gruchot