Małe jest piękne: Od Babi Hóry do Zabłocia czyli kusek historii Pietraszyna
Najstarsi mieszkańcy Pietraszyna pozdrawiają się mówiąc Gruss Gott” i nawet dzieci wiedzą, że w soboty nie wywozi się tu na pole obornika. Nikogo nie dziwi, że w sklepie prosi się o mliko, kiszkę i vajca, bo nawet różaniec rzyko się po polsku, niemiecku i morawsku.
Soboty wolne od ciężkiej pracy
Pisząc o historii Pietraszyna nie sposób pominąć Johanna Trulleya, który się tu urodził i o swej rodzinnej miejscowości nigdy nie zapomniał. – Wyjechał za pracą do Łodzi, tam ożenił się z córką bogatego piekarza, odziedziczył spory majątek i dzięki temu ufundował w naszej wsi kaplicę św. Barbary, trzy studnie i krzyż stojący na rogu dzisiejszej ulicy Chmielnej i ulicy, której w latach 90. nadaliśmy imię właśnie Trulleya – tłumaczy sołtys Józef Strachota.
Prawie trzysta lat Pietraszyn należał do parafii w Sudicach. Gdy w 1920 roku kraj hulczyński odłączył się od powiatu raciborskiego i przyłączył do Czechosłowacji, świątynia znalazła się po drugiej stronie granicy. Pietraszynianie zaczęli zabiegać o budowę własnego kościoła. Przy ogromnym wsparciu mieszkańców, zwłaszcza Karla Ludwiga i Ternki, ruszyła ona w 1929 roku, a w październiku 1931 roku ks. biskup Józef Schinzel dokonał konsekracji Kościoła pw. św. Barbary.
Od niepamiętnych czasów w Pietraszynie nie wywozi się w soboty na pole obornika. – Legenda mówi o tym, że parobkowi, który jechał z obornikiem ukazała się postać, która ostrzegła go, że jeśli jeszcze raz będzie to robił w święto Najświętszej Marii Panny, spotka go kara. Przestraszony wrócił do domu i w następnym tygodniu nie chciał już pojechać, więc na wóz wsiadł gospodarz. Była piękna pogoda, słońce i czyste niebo. Gdy przyjechał na miejsce nagle uderzył w niego piorun. Od tej pory nikt w Pietraszynie w sobotę nie wywozi na pole obornika, ani nie wykonuje żadnych ciężkich prac – tłumaczy Alfred Sternisko i opowiada nam o przedwojennej wsi, która w 1925 roku została zelektryfikowana i odbyło się to wcześniej niż w pobliskich Sudicach i Rohowie.
Mieszkańcy odpoczywali po pracy bawiąc się w sali tanecznej, którą wraz z punktem pocztowym miał Oskar Slanina, a potem jego syn Heinrich. Bywali też w zajeździe o wdzięcznej nazwie „Zum kuchle Grunde”, który słynął z dobrego szynku, a prowadzili go kolejno: Kubny, Franz Gotzmann i Glombik. Właścicielem pierwszego młyna we wsi był Edmund Gotzmann, a drugiego Horak. Ten drugi musiał być wyjątkowy, bo Renata Niewiera pamięta, że zaraz po wojnie przyjechali go oglądać profesorowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy zachwycali się jego zabytkowymi urządzeniami. W wiejskim stawie, który znajdował się na Młynówce przy ul. Dolnej, „brodziło się” konie, a buty naprawiało w zakładzie szewskim u Lasaka, a potem u Maksymiliana Pytlika. – Do 1940 roku bracia Franciszek i Jan Gotzmannowie prowadzili piekarnię i sklep. Potem wcielili ich do Wehrmachtu. Drugim piekarzem był brat mojego ojca Alfons Sternisko, który również miał niewielki sklepik. Mój dziadek Anton Ludwig był z kolei przedwojennym krawcem ciężkim, który specjalizował się w garniturach – tłumaczy Alfred Sternisko.
Wolny handel w nowej Polsce
Wojna przyszła do Pietraszyna w kwietniu 1945 roku.
– Pierwsze Rusy weszli w Wielki Piątek. Ludzie zabrali cały dobytek i uciekali przez Sudice do Czech, ale moi dziadkowie, podobnie jak wiele rodzin z Pietraszyna nie chcieli zostawić domu, więc zostaliśmy z nimi. Schowaliśmy się w piwnicy. Ojciec ubrał się w oficerki i fajny ancug i tak chciał przywitać sołdatów. Jak go zobaczyła nasza służąca, to kazała mu się od razu przebrać w stare trepy i koszulę. Ruscy pytali czy są u nas jakieś dziwki z Ukrainy, ale u nas ich nie było, więc odeszli. Potem nas wszystkich wyrzucili z domu. Doszliśmy do Sławikowa, gdzie przyjęli nas Wochniki – znajomi rodziców. Do domu wracaliśmy 25 maja. Doszliśmy do Grzegorzowic i tam trafiliśmy na Ruskich, którzy ojca i wszystkich innych chłopów zabrali do Oświęcimia. Mama z pięciorgiem dzieci została sama – wspomina pani Renata Niewiera i dodaje, że ojca uratowała wada serca.
– Oni potrzebowali zdrowych mężczyzn do pracy, więc go w końcu puścili. Przyszedł do domu, a na drugi dzień zmarł nasz roczny braciszek Herbert. To były ciężkie czasy, a na tyfus odeszło w Pietraszynie siedemdziesiąt osób – podsumowuje.
We wsi brakowało jedzenia i podstawowych środków czystości, a ludzie zaopatrywali się w jedynym sklepie, który powstał zaraz po 1945 roku w wydzierżawionym od Gotzmanna budynku. Nikt nie pamięta kto go prowadził, ale wszyscy mówili o nim wolny handel, bo można tam było kupić jakieś resztki cudem zdobywanych produktów. – Nie było mydła, to ludzie używali do czyszczenia rąk sztamfowanych kartofli. Jeszcze przed wojną mieliśmy w domu łazienkę, więc raz w tygodniu mama grzała na piecu wodę i kąpaliśmy się w wannie jeden po drugim od najmłodszego do najstarszego – opowiada pani Renata i wraca wspomnieniami do swojej Pierwszej Komunii Świętej, która odbyła się w Pietraszynie 7 sierpnia 1947 roku. Skromną sukienkę uszyła pani Renacie siostra jej matki, ale białych butów nigdzie nie udało się zdobyć, więc poszła w czarnych. – Byłam chora i tak słaba, że mama na zmianę z chrzestną niosły mnie do kościoła na plecach. Jak pojechałyśmy do lekarza do Raciborza, to u fotografa zrobiłyśmy pamiątkowe zdjęcie, bo nikt nie wierzył że z tego wyjdę, a ja w tym roku skończyłam 80 lat – mówi pani Niewiera.
Józef Strachota opowiada o tym, jak państwo traktowało po wojnie rolników. – Dostawali dokumenty zobowiązujące ich do oddawania określonych ilości pszenicy i żyta państwu pod rygorem kary śmierci włącznie. Jak ktoś miał więcej niż 16 hektarów uznawany był za kułaka i miał o 50 procent zwiększone podatki gruntowe. Państwo odbierało ludziom ziemię nie pytając nikogo o zdanie. Moja matka i jej brat byli sierotami, więc ją stracili. Brat matki pisał w tej sprawy nawet do rady ministrów. W końcu oddano im pole i zwrócono bezprawnie naliczony podatek, ale trwało to kilka lat. W takiej sytuacji było wiele rodzin w Pietraszynie – podsumowuje sołtys.
Keine grenzen
Alfred Sternisko wspomina, że gdy tylko skończyła się wojna, do Pietraszyna weszli Czesi i mianowali pana Pytlika swoim starostą. – Wszyscy chodzili z czeskimi opaskami na ramieniu, ale długo to nie trwało. Jak przyjechało wojsko polskie, wycofali się. Żołnierze swoją placówkę zrobili w budynku u Gotzmanna, zaledwie 10 metrów od granicy – tłumaczy.
W 1945 roku granica nie była jeszcze taka szczelna i można było się nią przemieszczać z Polski do Czechosłowacji i na odwrót. – Na początku biegła przez ogródki mieszkańców naszej wsi, a działka, na której stoi teraz dom Dastigów, leżała kiedyś po czeskiej stronie. Potem granicę wyprostowano, a gospodarzom nakazano oranie i bronowanie pasa granicznego. Jak ktoś po nim przechodził, to od razu widać było ślady. W niektórych miejscach żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, którzy stacjonowali w Krzanowicach i na granicy w Pietraszynie, zakładali rakietnice. Jak się zahaczyło butem o drut to odpalała. Gdy biegały po polach zające, mieliśmy we wsi często wystrzały i natychmiastowy alarm – opowiada Alfred Sternisko i dodaje, że mieszkańcy Pietraszyna, z powodu bliskości granicy, musieli przestrzegać wielu nowych przepisów. – Psy nie mogły być na noc spuszczane na podwórka, bo według władz, gdy szczekały, to ostrzegały w ten sposób szmuglerów przed nadchodzącym patrolem. Podobnie było z lampami, które się zapalało na zewnątrz. Istniało prawdopodobieństwo, że sygnały świetlne mogą pomagać przekraczającym nielegalnie granice. Trudno było tłumaczyć żołnierzom WOP-u, że jesienią, jak wracamy na podwórko z pola, to potrzebujemy mieć włączone oświetlenie, bo inaczej nie da się pracować – podsumowuje pan Alfred. Z polskimi żołnierzami miał zresztą od początku złe doświadczenie, bo gdy zaraz po wojnie stacjonowali we wsi, często atakowali wracającą ze szkół lub zabaw rdzenną młodzież Pietraszyna. Wyzywali ich od germanów i pałowali.
13 kwietnia 1960 roku powstało tu przejście małego ruchu granicznego, które było czynne od 15 marca do 30 grudnia. Pięć lat później do Pietraszyna zawitała kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, która pielgrzymowała po wszystkich parafiach polskich. – To było wzruszające wydarzenie, bo Czesi, którzy nie mogli w nim uczestniczyć, zebrali się na granicy, a procesja z obrazem ruszyła w ich kierunku, żeby i oni mogli go pożegnać – opowiada Renata Niewiera.
W wyniku dwustronnych umów między Polską a Czechami w październiku 1994 roku powstało całodobowe przejście graniczne Pietraszyn – Sudice, które 21 grudnia 2007 roku na mocy układu z Schengen zostało zlikwidowane. Od tej pory mieszkańców Pietraszyna i Sudic nie dzieli już żadna granica.
Katarzyna Gruchot