Szpital na peryferiach
Oddziałowa Jadwiga Pawliczek zwykła mawiać, że ani w Dreźnie, ani w berlińskim szpitalu klinicznym nie nauczyła się tak wiele, jak w Krzanowicach. Niewielka placówka, która na co dzień borykała z brakiem wody lub prądu, stała się nowoczesnym centrum gastroenterologii, w którym przeprowadzano pionierskie zabiegi laparoskopowe.
Siostra Jadwiga
Jedną z pierwszych pielęgniarek tutejszego szpitala była rodowita krzanowiczanka Jadwiga Pawliczek, która przyszła na świat w 1920 roku w rodzinie stolarza Adolfa Swobody i jego żony Anny. Absolwentka szkoły pielęgniarskiej we Wrocławiu z dyplomem w ręku zdobywała doświadczenie pracując w Zwickau, Dreźnie i szpitalu klinicznym Charité w Berlinie. – Wspominała o tym, że przeżyła naloty dywanowe na Drezno, a z kolei w Berlinie spotkała swojego narzeczonego Ericha, który był przyjacielem jej brata i też mieszkał w Krzanowicach. Ojciec mamy był stolarzem a ojciec taty – kołodziejem więc dobrze się znali. W rodzinne strony rodzice wrócili dopiero w 1948 roku. Po roku wzięli ślub, a mama rozpoczęła pracę w tutejszym szpitalu. To miało być tylko na dwa lata, a pozostała w nim aż do emerytury. Początki były bardzo trudne, bo nie znała ani słowa po polsku i pomimo że była wykwalifikowaną pielęgniarką nie potrafiła się wysłowić. Najgorsze były raporty, w których robiła mnóstwo błędów. Lekarze jednak dodawali jej otuchy i mówili, żeby się tym nie przejmować – wspomina jej córka Kornelia Pawliczek-Błońska.
Pani Jadwiga, przed wyjściem do pracy, zostawiała zawsze dom przygotowany na cały dzień, co oznaczało zrobione dla dla rodziny śniadanie oraz obiad, który wystarczyło odgrzać To był cały rytuał, bo ugotowane jajka czekały przykryte pod pierzynką wysztrykowaną z włóczki, a czajnik z kawą czy herbatą też miał odpowiednie nakrycie, chroniące trunek przed wystygnięciem. – Nasza oddziałowa zawsze podkreślała, że rodzina jest dla niej bardzo ważna, dlatego gdy my miałyśmy jakieś kłopoty rodzinne, podchodziła do tego z ogromną empatią i zrozumieniem. To był jedyny przypadek, gdy potrafiła odstąpić od swych surowych zasad dla innych wartości. Ją zawsze interesowało co się u nas dzieje i jak się nam układa w życiu, nawet wtedy, gdy była już na emeryturze – mówi pielęgniarka Margit Dereń.
Surowość i dyscyplinę mamy wspomina jej córka Kornelia. – Wystarczyło, że powiedziała coś raz i to było zrobione. Z mamą się nie dyskutowało tylko wypełniało jej polecenia. Nieraz się zastanawiam, co by powiedziała widząc jak zachowuje się dzisiejsza młodzież – zastanawia się pani Błońska i opowiada, że mama przynosiła z pracy do domu igły, które ojciec ostrzył w swoim warsztacie kołodziejskim, a pacjentów, którymi się opiekowała nigdy nie zapominała. – Spotkałyśmy kiedyś na rynku pana, który rozpoznał mamę i uciął sobie z nią długą i serdeczną pogawędkę. Po skończonej rozmowie spytałam kim była ta osoba, a mama odpowiedziała, że nie wie jak się nazywa, ale pamięta w której sali leżał i zna historię jego choroby – opowiada ze śmiechem pani Kornelia.
Krzanowicki ordnung
Gdy Maria Nikiel zaczynała w 1972 roku pracę w krzanowickim szpitalu, kierował nim doktor Paweł Prach, a oddziałową była Jadwiga Pawliczek. Na parterze mieściły się trzy sale dla obłożnie chorych, poradnia, rejestracja z izbą przyjęć, sekretariat i gabinet lekarski. Na piętrze kolejne sale dla pacjentów i przez pewien czas izba porodowa. – Mieliśmy swoją aptekę, rentgen, który obsługiwał dojeżdżający z Raciborza Jerzy Kuśko, laboratorium i ogród, w którym uprawiało się warzywa. Na początku każdy pacjent dostawał „służbową” piżamę, która trafiała potem do mieszczących się w osobnym budynku pralni i magla. W tamtych czasach było nas dużo więcej niż teraz i opieka wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie. Przywożono do nas pacjentów z oddziału zakaźnego w Raciborzu na konsultacje i badania. Jeśli nie mogliśmy zrobić wszystkich na miejscu, to pacjentów zawoziło się karetką do innej placówki, na przykład Katowic lub Zabrza. Do Krzanowic trafili mieszkańcy Głubczyc, Kietrza, Wodzisławia, bo cieszyliśmy się dobrą opinią – wspomina pani Maria i dodaje, że jej oddziałowa preferowała starą, niemiecką szkołę. – W pracy była zawsze przed czasem, w świeżo wykrochmalonym i wyprasowanym fartuchu, a kwadrans przed szóstą wszystkie pielęgniarki musiały czekać w dyżurce przygotowane do raportu. Spóźnienie było nie do pomyślenia. Jeżeli ktoś dostawał od niej klucz do apteki, oznaczało to, że obdarzyła go zaufaniem – podsumowuje pani Nikiel.
Każdą nową pielęgniarkę oddziałowa przedstawiała całemu personelowi, nie omijając kucharek, praczek i magazynierek, oraz wszystkim pacjentom, robiąc obchód od sali do sali. – W Krzanowicach była ogromna dyscyplina. To była moja pierwsza praca i pamiętam, że przez dwa tygodnie codziennie po powrocie do domu płakałam i mówiłam, że więcej tam nie wrócę – wspomina Margit Dereń.
W latach 70. rozpoczynające pracę w szpitalu pielęgniarki dostawały dodatek na zagospodarowanie w wysokości średniej miesięcznej pensji. – Pamiętam, że kupiłam sobie za te pieniądze rower, którym dojeżdżałam do pracy. Pod koniec lat 70. po jakiejś dużej awarii szpital na kilka lat został pozbawiony wody. Dowozili ją beczkowozami, a potem trzeba ją było roznosić w wiadrach.
Na szczęście mieliśmy własny agregat prądotwórczy, który ratował nas gdy brakowało prądu, a zdarzało się to bardzo często – wspomina pani Dereń.
Krzanowicka placówka była oddziałem wysokiego ryzyka zakaźnego. Personel dostawał nawet z tego powodu specjalne dodatki, bo nie było jeszcze wtedy profilaktycznych szczepień przeciwko żółtaczce, czy grypie. – U nas każdy musiał bezwzględnie przestrzegać zasad higieny, bo nie dysponowaliśmy jeszcze sprzętem jednorazowym. Nie mieliśmy rękawiczek, a strzykawki i igły po każdym użyciu musiały być wygotowywane. Trzeba było naprawdę uważać i my uważałyśmy, bo żadna z nas nigdy nie zachorowała – podsumowuje pani Margit.
Wciąż trzeba się uczyć
W 1981 roku na parterze budynku powstała pięciołóżkowa sala intensywnej terapii i oddział w Krzanowicach, który podlegał raciborskiemu szpitalowi, zaczął pełnić dyżury, podczas których pogotowie przywoziło pacjentów w ciężkim stanie. Mimo że placówka była niewielka i położona na peryferiach, na sprzęt personel nie mógł narzekać, a pacjentów było tak wielu, że często musieli leżeć na korytarzach. – Trzeba przyznać, że świadczone przez nas wtedy usługi medyczne były na najwyższym poziomie. Mieliśmy jedyny w okolicy laparoskop, potem doszedł endoskop i koloskop. Nasz szef – Paweł Prach – był bardzo dyrektywny. Do każdego zabiegu, oprócz asystentki, wybierał pielęgniarki, które musiały w nim uczestniczyć jako obserwatorki. Dzięki temu wciąż uczyłyśmy się i zgodnie z oczekiwaniami ordynatora, brałyśmy udział w licznych szkoleniach. Gdy w 1978 roku pierwszy raz asystowałam przy biopsji, zgodnie z panującymi w szpitalu zasadami, do tego pacjenta zostałam przypisana na cały dyżur. Musiałam go obserwować, badać ciśnienie, sprawdzać, czy nie występuje krwawienie, byłam za niego odpowiedzialna. Doktor Prach potrafił się dzielić swoją ogromną wiedzą, ale wymagał też wiele od personelu. W procesie leczenia pacjenta każdy miał swoje miejsce. Doświadczenie zdobyte w krzanowickim szpitalu świetnie przygotowało mnie do pracy z ludźmi chorymi, cierpiącymi i wymagającymi pomocy – dodaje.
Kornelia Pawliczek-Błońska pamięta, że jej mama zawsze podkreślała jak dużą renomą cieszyła się placówka w Krzanowicach. Mówiła, że ani w Dreźnie, ani w Berlinie nie nauczyła się tyle co tutaj. – Robiliśmy zabiegi laparoskopowe, kolonoskopie, rektoskopie, biopsje wątroby, cholangiografie, urografie, czy cholecystografie. Wszystko, łącznie ze znieczuleniem, wykonywali nasi lekarze – mówi Margit Dereń i wspomina zabawną sytuację, której bohaterem był doktor Bagiński. – Przyszedł kiedyś do jego gabinetu pacjent po zwolnienie tłumacząc, że nie poszedł do pracy, bo zepsuł mu się budzik i nie usłyszał jak dzwoni. Doktor ze stoickim spokojem odpowiedział: źle pan trafił, ja jestem lekarzem, a nie zegarmistrzem.
Oprócz Bogusława Bagińskiego, którego pacjenci pamiętają jeszcze z czasów, gdy jeździł ze wsi do wsi na rowerze z dzwonkiem, którym zawiadamiał mieszkańców, że jest do ich dyspozycji, w Krzanowicach pracowali: Joachim Osiecki (lekarz i pierwszy dyrektor szpitala), Jerzy Hlubek, Zbigniew Ciszek, Szczepan Gorgoń, Marian Szmig, Paweł Prach, Stanisław Morawiec, Bożena Sienkiewicz, Aleksandra Czekajło i Aleksandra Ziajka. – Każdy z zaczynających pracę w Krzanowicach lekarzy musiał się uczyć od początku, bo sprzęt, którym dysponowaliśmy w placówce był na tamte czasy bardzo nowoczesny – podsumowuje Margit Dereń.
Ponieważ wszyscy podlegali pod Zespół Opieki Zdrowotnej, w Raciborzu odbywały się comiesięczne spotkania pracowników wszystkich placówek w powiecie, dzięki czemu dobrze się znali. – Gdy 5 grudnia 1981 roku urodziłam w Raciborzu swoją pierwszą córkę Karolinę, to doktor Majewski, który wiedział że jestem pielęgniarką z Krzanowic przyszedł do mnie na drugi dzień i mówi: nie będziesz tu tak sama leżała, przyjdź do nas na mikołajki. To było bardzo miłe – wspomina pani Margit i opowiada, że trafiła kiedyś z córką do gabinetu doktora Koczenasza, bo wydawało się jej, że dziecko jest wątłe i słabo rośnie. Diagnoza ikony raciborskiej pediatrii była krótka i szybka. Spojrzał na małą pacjentkę i zawyrokował: jedne rodzą się do wideł, a inne do baletu.
Mimo koleżeńskiej atmosfery, do szpitala na Gamowską personelowi z Krzanowic wcale nie było spieszno. – Myśmy się nie chcieli przenosić, ale decyzja już zapadła i trafiliśmy tam razem z okulistyką w 2000 roku. Została cała obsługa kuchni i część pielęgniarek, które miały znaleźć pracę w powstałym na miejscu szpitala zakładzie opiekuńczym. Reszta przeszła do Raciborza, ale tu nigdy nie udało się już stworzyć tak rodzinnej atmosfery, jak w naszych Krzanowicach – podsumowuje Maria Nikiel.
Katarzyna Gruchot