Jan Giera – człowiek renesansu
Żeglował, grał na gitarze i prowadził filozoficzne dysputy. Nie lubił głupoty polityków i ciepłej wódki, a o tym co go pasjonowało można by napisać książkę. Całe życie zawodowe związał ze służbą zdrowia pracując jako psycholog w szkole specjalnej i szpitalu. We wszystkich dziedzinach, którymi się zajmował, na pierwszym miejscu stawiał zawsze człowieka. Był dla niego najważniejszy. Tak jak on stał się najważniejszy dla wielu ludzi, których los postawił na jego życiowej drodze.
Od fizyki do metafizyki
Rodzice pana Jana pochodzili ze Wschodu. Mama spod Wilna, ojciec z okolic Arłamowa. Po wojnie Stanisława i Władysław Gierowie wraz z rodzicami pani Stasi Rozalią i Wincentym Mackiewiczami oraz jej braćmi Bolesławem i Antonim trafili do Lidzbarka Warmińskiego. Cała rodzina, wraz z przychodzącymi potem na świat dziećmi, zamieszkała na podzamczu. – Dziadek Janusza był nieformalnym kustoszem zamku i człowiekiem który wywarł ogromny wpływ na mojego męża. Wieczorami, zamiast bajek opowiadał wnukom „Żywoty Świętych”, a one wychowywały się w takiej symbiozie, że gdy przyjechałam do ich domu pierwszy raz, nie mogłam się zorientować kto jest Janusza cioteczną siostrą i bratem, a kto rodzonym. Później się okazało, że oprócz Elżbiety, reszta to byli kuzyni – wspomina Jolanta Giera.
Pan Jan, przez bliskich i znajomych nazywany Januszem, nie dość, że urodził się w święto pracy, 1 maja w 1956 roku, to jeszcze na drugie imię dano mu Wiesław, co było powodem licznych żartów w gronie przyjaciół. O żadne z nich się nie gniewał, bo sam lubił zaskakiwać humorem i trafnymi uwagami, podobnie jak decyzjami. Pierwsza z nich dotyczyła wyboru szkoły średniej. Było nią Technikum Nukleoniczne w Otwocku, jedyna szkoła w Polsce, która kształciła kadry techniczne dla atomistyki polskiej. Dla kogoś czującego się humanistą, taki wybór mógł się skończyć sporym rozczarowaniem, ale pan Janusz w świecie fizyki doskonale się odnalazł. Jako laureat Turnieju Młodych Mistrzów Techniki, mógł nawet bez egzaminów wybrać studia na politechnice. Wybrał uczelnię warszawską, ale po trzech latach nauki postanowił radykalnie zmienić swoje życie i rozpoczął studia psychologiczne na wydziale filozofii chrześcijańskiej, w trakcie studiów przekształconym w wydział nauk społecznych.
Zdał egzaminy wstępne i w październiku 1979 roku rozpoczął naukę w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. – Znaleźliśmy się na jednym roku, a poznaliśmy pod dziekanatem oczekując na wydanie legitymacji studenckich. Ani on, ani ja nie dostaliśmy akademika, ale zaczęliśmy się codziennie spotykać na przystanku, bo oboje dojeżdżaliśmy na stancje, które znaleźliśmy na Majdanku. Grał na gitarze, ćwiczył judo i świetnie tańczył. Integrował każdą grupę, potrafiąc wokół siebie skupiać ludzi. Dawał mi od początku duże poczucie bezpieczeństwa. Był dla mnie ogromnym wsparciem, gdy na drugim roku straciłam mamę. Tylko dzięki jego determinacji i pomocy udało mi się skończyć studia – tłumaczy pani Jola i dodaje, że na to samo mogły liczyć dzieci jej zmarłej siostry, którym okazywał zawsze dużo serca. Młodych ludzi, którym pomógł wejść w dorosłość, w życiu pana Janusza było więcej, ale on o dobrych uczynkach nigdy nie mówił.
Chłopak z gitarą
W 1984 roku Gierowie, którzy mieli już dwuletni staż małżeński, przyjechali do Raciborza – rodzinnego miasta pani Joli. Ona rozpoczęła pracę w Rodzinnym Ośrodku Diagnostyczno-Konsultacyjnym, a on został psychologiem w ZOZ-ie. Pracował w poradni zdrowia psychicznego i w raciborskim szpitalu. Był wykładowcą Studium Nauczycielskiego, a potem PWSZ, a w 1984 roku rozpoczął pracę jako psycholog w „Dziesiątce”. – To był kolega, o którym nie da się zapomnieć. Można było na nim polegać i mu zaufać. Miał w sobie duże pokłady empatii i ciepła. Pomagał uczniom, nauczycielom, którzy konsultowali z nim postępowanie z uczniami sprawiającymi problemy, rodzicom naszych podopiecznych i kolegom w ich prywatnych sprawach. Razem organizowaliśmy obóz terapeutyczno-integracyjny w Ustroniu Morskim. Zabraliśmy dwudziestu uczniów z naszej szkoły, były też dzieci z niedosłuchem i głuchotą oraz młodzież w normie intelektualnej. To było bardzo nowatorskie i ciekawe przedsięwzięcie. Janusz napisał potem na ten temat pracę, a ja wiele się przy nim nauczyłam. Wspólne zainteresowania zbliżały nas zawodowo i bardzo chętnie jeździliśmy razem na „zielone szkoły” – opowiada nauczycielka Barbara Przygoda, która zastąpiła swojego kolegę pełniąc po nim funkcję ławnika Sądu Rejonowego w Raciborzu w wydziale do spraw rodzinnych i nieletnich.
Janusz Giera, razem z Ewą Orłowską i Barbarą Przygodą, w 1996 roku nawiązywał pierwsze kontakty polsko-niemieckie pomiędzy szkołą specjalną w Raciborzu i podobną placówką w Geretsriet. Ta współpraca trwała prawie dwadzieścia lat, a największym, wspólnie realizowanym przedsięwzięciem, był projekt „Mosty łączą”. – W szkole Janusz był zawsze skoncentrowany na pracy z dziećmi, ale po godzinach stawał się duszą towarzystwa. Podczas wakacyjnych wyjazdów nie rozstawał się z gitarą. Zaskakiwał nas coraz szerszym repertuarem szant i piosenkami, które sam układał. Pamiętam jak z okazji Dnia Kobiet razem z Marianem Kaszą przedstawili nam „Jezioro łabędzie” tańcząc w gumofilcach, tiulowych spódniczkach i obcisłych trykotach – dodaje pani Barbara. Jego poczucie humoru wspomina też Henryka Białuska, była dyrektor szkoły specjalnej. – Podczas wycieczki do Niemiec mieliśmy spotkanie z burmistrzem, a po nim zaplanowany wypad w góry. Wszystkie dziewczyny wrzuciły do reklamówek ubrania na zmianę, a Janusz postanowił trzymać fason i z siatkami nie paradować. Po części oficjalnej wskoczyłyśmy w sportowe stroje, a on dumnie pokonywał szczyty w garniturze. Ponieważ wzbudzał wśród innych turystów spore zainteresowanie, zdjął w końcu krawat i obwiązał nim sobie czoło – opowiada ze śmiechem pani Henryka i dodaje, że był człowiekiem, który zawsze dotrzymywał słowa. – Uczniowie bardzo go lubili i chętnie mu się zwierzali. Cieszył się również ogromnym zaufaniem ich rodziców, których uczył jak postępować z dzieckiem specjalnej troski. Był bardzo zaangażowany w życie szkoły. Pomagał w organizacji festynów, przeprowadzce i po powodzi, bo był silny i psychicznie i fizycznie. Widzę go wciąż z tą nieodłączną gitarą i bardzo boleję nad tym, że go już z nami nie ma.
Pan Janusz wciąż się dokształcał, czego wynikiem była specjalizacja I i II stopnia w zakresie psychologii klinicznej, prowadzone przez niego badania nad niepełnosprawnością dzieci i młodzieży i objęcie funkcji kierownika specjalizacji dla psychologów przystępujących do specjalizacji w dziedzinie psychologii klinicznej. – Z żelazną zasadą przestrzegał etyki zawodowej. Nigdy nie mówił w domu o tym co robił w pracy. Nie miałam pojęcia komu pomagał, choć wiem że w swych terapiach był bardzo skuteczny. Dowiadywałam się o tym już po śmierci Janusza od osób, którym go bardzo brak – opowiada Jolanta Giera.
Póki nas nogi noszą
Kupiony tuż przed powodzią dom na Ostrogu miał być dla Gierów odskocznią od tempa codziennego życia. – Bycie gospodarzem domu niespecjalnie go interesowało. Zazwyczaj nic w tym kierunku nie robił, ale jak się zawziął to potrafił wykonać wokół domu całe oświetlenie i to tak profesjonalnie, że niejedna firma by się mogła uczyć. Jak trzeba było coś zrobić to się tego podejmował, ale majsterkowanie nie leżało w gestii jego zainteresowań. Zadawał mi często pytanie, które mnie zawsze rozbrajało: czy coś ode mnie chcesz? Bo jak nie, to idę do siebie. I znikał na wiele godzin w swoim gabinecie, zagłębiając się w książki. Bardzo je kochał i niechętnie pożyczał, bo w każdej z nich robił ołówkiem jakieś notatki. Wciąż kupował nowe, choć mi się do tego nie przyznawał. Jak przynosiłam do domu jakąś nową książkę, to często okazywało się, że mamy dwie. Interesowała go filozofia, historia, podróże i religia, a dzieła Josepha Ratzingera odkrył na wiele lat przed tym jak został papieżem. Nie gardził też beletrystyką. Jego ulubionym pisarzem był Dostojewski, ale czytał również Tolkiena – opowiada pani Jola pokazując mi wypełniony książkami gabinet męża. Tu najchętniej odpoczywał uciekając od szumu świata, którego nowości w ogóle go nie obchodziły. Nie korzystał z mediów społecznościowych, a komputer i telefon służyły mu wyłącznie jako narzędzia pracy i poza nią świetnie się bez nich obchodził.
Mimo licznych obowiązków, miał zawsze czas dla rodziny i przyjaciół, a coroczne wspólne żeglowanie na Mazurach stało się tradycją. – W każde wakacje wyjeżdżaliśmy na tydzień na Mazury. Co roku mieliśmy kilka załóg i bywało, że pływaliśmy w sześć łódek. Na każdy rejs zamawialiśmy sobie nowe koszulki. Nie jeździliśmy za granicę, bo w tych podróżach najważniejsze było nie to gdzie się jedzie, tylko z kim. Janusz uwielbiał biesiadować. Mógł godzinami śpiewać, grać na gitarze albo dyskutować. Gospodarzom kleiły się już oczy, a jego siłą nie można było z imprezy wygonić. Ja mawiałam o tym stanie, że ma po prostu „butapren w galotach”– wspomina ze śmiechem pani Jola, a znajomi pamiętają że nie lubił ciepłej wódki i sam robił doskonałe wino. Marzenia o domku na Mazurach, w którym chciał gościć rodzinę i przyjaciół, nie udało się już zrealizować. – Ostatni okres życia był dla nas wszystkich bardzo trudny, ale Janusz nigdy się nad sobą nie rozczulał. Nie chciał nas obarczać swoją chorobą, a mnie próbował cały czas chronić przed zalewem pesymizmu. Zwykł mawiać, że życie jest jak ulotna chwila. Trzeba z niego korzystać, póki nas nogi noszą – mówi Jolanta Giera.
– Janusz był jednym z największych intelektualistów, których miałem szczęście poznać. Niezwykle oczytany i to nie tylko z zakresu szeroko pojętej psychologii, interesował się filozofią, naukami ścisłymi, a nawet metafizyką – mówi o swym przyjacielu Kazimierz Szabla, który w 1996 roku trafił do niego jako pacjent. To dało początek prawdziwej, męskiej przyjaźni, która trwała dwadzieścia lat. – O takich ludziach jak on mówi się brat łata. I właśnie taki był Janusz. Nie tylko świetny kompan do bitki i wypitki, ale i długich rozmów, na przykład o kreacjonistach i ewolucjonistach – dodaje pan Kazimierz i wspomina wspólne żeglowanie na Mazurach i męskie wypady w słowackie Tatry. – Wiem, że nikomu nie odmawiał pomocy, a był wybitnym specjalistą i przede wszystkim dobrym człowiekiem. Nie demonstrował na zewnątrz swojej miłości do żony, choć wszyscy wiedzieliśmy, że są bardzo udanym i kochającym się małżeństwem. Podobnie było z wiarą. Nigdy nie manifestował tego, że jest człowiekiem głęboko wierzącym, ani nikomu nie usiłował jej narzucać. Jeśli ewangelizował, to tylko poprzez własną postawę. Wiele razy przez przypadek dochodziły do mnie informacje, że pomagał komuś finansowo. Niedawno dowiedziałem się, że Janusz ukończył wydział psychologii na KUL-u z wyróżnieniem, za które przyznawano szafirowy dyplom. Nie wiedziałem, że skończył studia doktoranckie. O takich rzeczach nigdy nie mówił. Tytuły, godności, stanowiska nic dla niego nie znaczyły. Kiedy dostałem Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, wszyscy mi gratulowali, a on to zupełnie zbagatelizował. Wkurzyłem się i spytałem czy mi tego orderu zazdrości. Ze stoickim spokojem odparł: przypiąłbym ci jeszcze więcej, bo pewnie zasłużyłeś, mógłbyś dać wnukom do zabawy. Innym razem, gdy byłem dumny, że przekazałem z firmy 100 tysięcy złotych na stypendia dla dzieci chore na cukrzycę typu I, Janusz skwitował krótko: a co, swoje dałeś? Spośród tysięcy ludzi, z jakimi się w życiu zetknąłem on był wyjątkowym człowiekiem, dla którego system wartości nigdy nie był towarem, na którym można zbić kapitał. Nie gonił ani za pieniądzem, ani za popularnością, choć ze swoją wiedzą mógł bez problemu mieć jedno i drugie. Był dla mnie kimś bardzo ważnym i żałuję, że nie zdążyłem mu tego powiedzieć – podsumowuje Kazimierz Szabla.
Katarzyna Gruchot