MAŁE JEST PIĘKNE: O utraconej radości dzieciństwa i odwadze w walce o przetrwanie
– Ile z naszej przeszłości pamiętamy, o tyle wzbogacimy lokalną historię dla następnych pokoleń – mówi Norbert Dobiasz i wraz z Elfrydą Sową i Łucją Gomółką sięga wspomnieniami do tych momentów, które w pamięci zachowały się najmocniej. Przez wiele lat nie można było o nich mówić, a teraz młode pokolenie już nie chce o tym słuchać. Ale moi rozmówcy głęboko wierzą, że zapisane na tych kartkach opowieści będą hołdem złożonym wszystkim mieszkańcom, którzy tworzyli kiedyś Zawadę Książęcą.
Ojcowski dom bez ojca
Kiedy Josef Schyra przyjechał w kwietniu 1944 roku na swój ostatni urlop do domu, otoczyła go spora gromadka stęsknionych dzieci. Troje najstarszych, czyli Erich (1929), Agnes (1931) i Lucjan (1933) miał ze swoją pierwszą żoną Victorią, która wcześnie zmarła. We wrześniu 1935 roku ożenił się drugi raz i na świecie pojawiła się Elfryda (1937), Helena (1938) i Adelheid (1941). Najmłodsza Eryka, z którą jego druga żona Maria była już w ciąży, urodziła się w czerwcu 1944 roku i nigdy nie poznała ojca. – Gdy widziałam tatę ostatni raz, miałam siedem lat i pamiętam jak trudno mu było się z nami rozstać. Co chwilę po coś wracał do domu, ale i tak zapomniał swetra. Wzięła go sobie Agnes i ten ojcowski sweter chronił ją później wiele razy, tak jak upieczony przez mamę dla Eryka chleb. Gdy razem z kolegą szedł do Raciborza do mobilizacji to jak zaczęli do niego strzelać, kula trafiła w bochenek schowany w plecaku – opowiada pani Elfryda i dodaje, że jej ojciec zginął w Jugosławii 4 marca 1945 roku, mając 44 lata.
Norbert Dobiasz (rocznik 1940) ostatni raz widział swojego ojca w święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Alois Dobiasz dostał powołanie do wojska dwa lata wcześniej, gdy jego córka Helena miała dziesięć lat, syn Arnold siedem, a najmłodszy Norbert zaledwie dwa. – Trudno powiedzieć, żebym w tym wieku go pamiętał, ale w przed świętami Bożego Narodzenia 1944 roku dostał awans i urlop. Przez tydzień jechał do nas z Francji, gdzie służył. Długo się nim nie nacieszyliśmy, bo wkrótce po swoim przyjeździe dostał wiadomość, że musi wracać do jednostki, bo Rosjanie są już pod Katowicami. 1 stycznia odprowadzaliśmy go na pociąg. Było -21 st. C i wtedy zobaczyłem jakiś dziwny tłum ludzi wysiadających z wagonów i idących w kierunku mostu. Niektórzy rzucali im chleb, a inni tylko patrzyli. Nigdy nie zapomnę ich wychudzonych twarzy i ogromnych oczu. To byli więźniowie Oświęcimia, których przywieźli pociągiem do Nędzy. Na drugi dzień Niemcy wysadzili most, a 23 stycznia 1945 roku do wsi weszli Rosjanie. Piąte urodziny spędziłem w piwnicy na ziemniakach – wspomina pan Norbert.
Jego mama Jadwiga (zd. Adamczyk) mieszkała wtedy razem z dziećmi w nowym domu swojej siostry Anny Piechuli, do budowy którego się dołożyła i w zamian za to Dobiaszowie dostali w nim dwa pokoje. – Ciotka miała dwoje dzieci: Hejdlę i Engelberta, którzy byli z tego samego 1926 roku, ale jedno ze stycznia, a drugie z grudnia. Hejdla miała już 19 lat i musieliśmy ją przez miesiąc ukrywać w stodole przed Rosjanami. Udało jej się potem wyjechać do Niemiec. Jej ojca i brata też wzięli na front, z którego już nie wrócili – podsumowuje pan Norbert.
Rodzice Łucji Gomółki (1937) – Julianna i Antoni Kalusowie wynajmowali mieszkanie w budynku należącym do Alojzego Pendziałka. – Tatę wzięli do wojska na początku wojny i mama została z nami sama. Miałam jeszcze dwóch starszych braci Helmuta (1934) i Norberta (1935), bo najmłodszy Werner zmarł na dyfteryt. Ojciec był z zawodu krawcem i podczas wojny szył wojskowe ubrania i czapki uszatki. Specjalizował się w krawiectwie ciężkim: płaszczach, garniturach, a nawet sutannach dla księży. Wrócił do domu jako jeden z ostatnich, dopiero w 1948 roku – tłumaczy pani Łucja.
Kto zabroni wyzwolicielom?
Maria Schyra wraz z szóstką dzieci ukrywała się przed radzieckimi żołnierzami w piwnicy u Jana Gomółki. – Było nas tam z pięćdziesiąt osób. Ruscy wlali benzynę i jeden z nich zaczął się bawić zapałkami. Mama z malutką Eryką na rękach ubłagała ich, żeby wypuścili chociaż dzieci, a potem wypychała wszystkich na zewnątrz aż została ostatnia. Uciekaliśmy do Ciechowic, gdzie mieszkali rodzice taty. Dziadek Karol jeszcze żył, ale babci Anny, która zmarła tuż przed wejściem wojska radzieckiego do wsi, już rodzina nie zdążyła pochować. W lutym przyszła odwilż i pewnego dnia zobaczyliśmy jadących polną drogą trzech Rusów, którzy za końmi coś ciągnęli. Wjechali na plac dziadka i koło obornika odpięli od koni to coś. Wtedy się okazało, że to mała dziewczynka, ale tak zmasakrowana, że nikt jej nie umiał poznać. Owinęliśmy ją w prześcieradło i pochowaliśmy między dwoma lipami dziadka. Przez wiele lat wszyscy myśleli, że tam leży jakiś żołnierz, ale to była ta dziewczynka. Ja o tym grobie zawsze pamiętałam i chodziłam tam z kwiatkami, ale nie miałam komu o nim opowiedzieć. Dopiero jak powstało DFK to im to przekazałam. Sołtys Ciechowic Regina Pieruszka obiecała mi, że będzie o grób dbała – opowiada Elfryda Sowa.
Rodzina Norberta Dobiasza uciekała do Stanicy. – Była z nami babcia Franciszka i kuzynka Hejdla, którą wysmarowali węglem, ubrali w łachy i udawała starą kobietę. Szliśmy dwa tygodnie i zdarzało się, że nocowaliśmy w lesie. To brodzenie w śniegu i głód sprawiły, że zachorowałem na gruźlicę. Nie było wtedy ani lekarzy, ani lekarstw więc dostawałem tylko tran, ale jakoś z tego wyszedłem – wspomina pan Norbert.
Głód, tęsknota za najbliższymi i ciągły strach o przyszłość to uczucia, które towarzyszyły powracającym do swoich domów rodzinom. – Ruscy wszystko rozkradli. Nie było nic do jedzenia, więc dzieci chodziły do Raciborza plądrować magazyny z żywnością po byłych fabrykach. Nieraz tak zmarudziliśmy, że zastał nas wieczór i wtedy trzeba było uważać w drodze powrotnej, bo żołnierze do nas strzelali. W szkole też nie było łatwo, bo nie wolno było ani mówić, ani śpiewać po niemiecku. Kierownikiem był wtedy pan Filiciak z Krakowa, który nienawidził Niemców – wspomina pani Elfryda, która naukę rozpoczynała jeszcze w szkole niemieckiej w Reinfelde, bo taką nazwę nosiła Zawada Książęca od 1937 do 1945 roku. – W starym budynku były cztery klasy. Trzy na dole, a ta przeznaczona dla najmłodszych dzieci na górze. Oprócz niej była jeszcze kochschule, w której starsze dziewczynki uczyły się gotować. Była taka zasada, że po skończeniu szkoły każda dziewczynka na rok szła do gospodarza, żeby nauczyć się jak żyć. Naszą nauczycielką była fraulein Dill, która uczyła nas różnych niemieckich nazw za pomocą wierszyków. Rysowała na tablicy stół z talerzami i powtarzaliśmy: Froschschenken, Krebs und Fische, kommt schnell, Kinder, auf den Tisch – wspomina pani Elfryda.
Julianna Kalus musiała utrzymać siebie i trójkę dzieci. – Bieda była straszna, bo nie mieliśmy gospodarki. Chodziliśmy z Zawady na piechotę do babci do Tworkowa po mleko od kozy, ziemniaki i jajka. W lesie zbieraliśmy grzyby i miechówki. Mama najmowała się do pracy u gospodarzy w Miedoni, plotła koszyki i je sprzedawała – tłumaczy pani Łucja.
To jest nasz Hajmat
Najstarsi mieszkańcy Zawady pamiętają, że urzędujący na Trawnikach radzieccy żołnierze zamordowali przedwojennego sołtysa – Antoniego Przybyllę i wpadali do wsi na koniach mierząc do ludzi z broni, w poszukiwaniu dziewczyn i wódki. Pierwszy powojenny sołtys Emanuel Wallach, w trosce o bezpieczeństwo swoich mieszkańców, wzorem innych wsi, powołał stróża nocnego. – Na początku było tak, że każda rodzina musiała wyznaczyć swojego przedstawiciela, który pilnował, żeby nie przyszedł jakiś nieprzyjaciel. Później wybrano do tej roli jedną osobę, a na jej uposażenie składali się mieszkańcy całej wioski. Stróż pilnował porządku i bezpieczeństwa i zarazem był roznosicielem wszystkich zawiadomień o sesjach, komisjach, zbiorze stonek i podatków. W Ciechowicach był nim Gołąbek, w Łegu Jan Wałach, a w Zawadzie Teodor Goldman. W niektórych wsiach, gdzie stróżami nie byli miejscowi, stawiało się dla nich specjalne budki – opowiada Norbert Dobiasz i zwraca uwagę na jeszcze jedną charakterystyczną cechę wsi – odgłos jadących wczesnym rankiem po bruku furmanek. Oznaczał on, że właśnie zaczynał się dzień targowy w Raciborzu albo Rybniku. Mieszkańcy Zawady Książęcej, którzy z rosnącej przy Odrze wikliny wyplatali koszyki, rączki do zbierania owoców albo słomianki do wypieku chleba zawozili swoje wyroby na pobliskie targowiska i tam je sprzedawali. To był jeden ze sposobów na przeżycie trudnych powojenny lat, szczególnie dla wdów i ich osieroconych dzieci. W latach 50. w Zawadzie istniał nawet Zakład Wikliniarsko-Koszykarski z siedzibą w Kędzierzynie, który zatrudniał około 20 osób.
Utrzymanie się po wojnie wcale nie było taką łatwą sprawą. – Tato miał dyplom krawca, ale został cieślą, bo w tym fachu zarabiało się dużo lepiej. Po pracy, do której dojeżdżał na rowerze, wracał do domu i siadał do singerki żeby szyć dla rodziny i innych mieszkańców. Pamiętam jak narzekał gdy trzeba było obszywać guziki przy sutannie księdza Pelki – opowiada Łucja Gomółka.
Elfryda Sowa (wtedy jeszcze Szyra) po szkole podstawowej poszła do pracy w Roszarni w Nędzy, gdzie znalazła zatrudnienie większość młodych ludzi z okolicy. – To była strasznie ciężka praca. My byłyśmy takie młode, a tak śmierdziałyśmy tymi kwasami, że ludzie od nas się odsuwali – wspomina pani Elfryda, która trafiła potem do betoniarni w Kuźni Raciborskiej i przez pewien czas pracowała jako listonoszka.
Po całym tygodniu ciężkiej pracy młodzież chciał się bawić, a najlepszym do tego miejscem była sala u Alojzego Pendziałka. – On tę salę kupił od Bartoszów. Miał też sklep rzeźniczy i cygarownię, a jak zamknięto kościółek św. Nepomucena, a św. Józefa Robotnika jeszcze nie wybudowano, w sali u Pendziałka odbywały się śluby i pogrzeby. Młodzież spotykała się na sobotnich zabawach, przy krzyżu na górce i na pogródkach przed domami. Siadaliśmy wtedy i śpiewaliśmy raz po polsku a raz po niemiecku „Pasła dziołcha kaczyce” i „Ube schlesinisch mai liebe haimat” – opowiada Elfryda Sowa, która tak jak Łucja Gomółka i Norbert Dobiasz, zdecydowała, że pozostanie w swojej rodzinnej wsi, choć ta należała już do Polski i zmieniła swą nazwę. W pamięci moich rozmówców pełna jest jednak mieszkańców, którzy na trwałe wpisali się w jej krajobraz. Jest wśród nich kowal Richard Wallach, ks. Ewald Pelka, Stroka, który miał sklep i piekarnię, Johan Kalemba, który robił „szkorupy”, krawcowa Otylia Przybyła, powojenny nauczyciel Jan Baron i wielu innych bezimiennych bohaterów Herzoglich Zawada, Rainfelde i Zawady Książęcej, którzy tworzyli i tworzą jej historię do dziś.
Katarzyna Gruchot