Zachęta do mistyki. Zamyślenie w obliczu żywiołu
1.
Stanęliśmy w tych dniach oko w oko z żywiołem. Żywiołem, któremu na imię wielka woda.
Stanęliśmy oko w oko z żywiołem. Nie po raz pierwszy. I zapewne nie po raz ostatni. Bo najprawdopodobniej niejeden jeszcze raz przyjdzie nam żywiołowi spojrzeć w twarz. Taki bowiem nasz los. Taki bowiem porządek rzeczy. Takie bowiem prawo rzeczywistości, w której jesteśmy zanurzeni. I nic na to prawo, bezlitosne, bezwzględne prawo, poradzić się nie da. Niestety. Choć ludzkość, nie mogąc się jakby z tym surowym prawem pogodzić, powodowana szlachetnymi uczuciami, wierząc niezachwianie w swój rozum i w swoje siły, próbuje ciągle, niestrudzenie, żywioły ujarzmiać. Opanowywać. Okiełznywać. Sobie i swoim celom podporządkowywać.
Żywioł, jak to żywioł, jak na żywioł przystało, żyje. Po prostu – żyje. Żyje życie własnym. Życiem swoim. To znaczy: kroczy naprzód swoją drogą. Idzie naprzód swoim torem. To znaczy – inaczej: ziszcza, realizuje to, co zakodowane ma w swoim genotypie. Że tak potrafi, może nam imponować. Może nas zachwycać i urzekać. Jako że nam samym żyć życiem własnym, żyć życiem swoim nie przychodzi wcale łatwo. Jeśli w ogóle osiągamy stan, w którym żyjemy tak właśnie, a więc żyjemy życiem własnym, żyjemy życiem swoim. Często wszakże uciekamy od życia nam pisanego, nam przeznaczonego, wybierając życie cudze. Wtłaczając, wciskając samych siebie w kostium, w gorset życia cudzego. W nadziei, że tak będzie dla nas lepiej. Że tak będzie nam lżej. Zapominając, że tak względem siebie samych postępując, że tak się z sobą obchodząc, sobie samym zadajemy gwałt. Siebie samych krzywdzimy. Siebie samych unieszczęśliwiamy. Trzeba zatem zdecydować się na podjęcie niemałego wysiłku, by, jak żywioł, żyć życiem własnym. By jakkolwiek zbliżyć się do ideału życia życiem swoim. Ideału, który niespodzianie, jak sądzę, podsuwa nam pod rozwagę, by nim się inspirować, klęska wielkiej wody.
Ponieważ jednak żyje żywioł życiem swoim, nie bacząc na nikogo i na nic, z nikim i niczym się nie licząc, na nikogo i na nic nie mając względu, stanowi on dla nas niebezpieczeństwo. Zagraża nam. Konsekwentnie idzie on przez świat, idzie on między nami, między naszymi domostwami, ogrodami, polami, miejscami pracy po swoje. Tak, tego jednego żywioł pragnie: chce dostać, chce posiąść swoje. Za wszelką cenę chce dosięgnąć swego. Dlatego człowieka, dlatego nas, ludzi, ma on za nic. W najlepszym wypadku ma nas za przeszkodę na swojej trasie, którą musi obejść. Którą musi pokonać. Sforsować. Zwalić. Dlatego, działając podług swojej natury, z której karbów wyrwać, wyswobodzić się nie może, żywioł nas atakuje. Napiera na nas i wszystko nasze. Wszystko nasze destruuje. Niszczy. Okazuje nam w ten sposób, że jest potężny. Mocny. Niezwyciężony. Że ma nas w garści. Że ma nad nami przewagę. Lecz w tym nie jest już on godzien naszej uwagi. Ani, tym bardziej, byśmy go w kształtowaniu stosunków międzyludzkich w najmniejszym choćby tylko stopniu naśladowali.
2.
W obliczu manifestującego swoją siłę, prężącego swe muskuły żywiołu odczuwamy niepokój. Wiadomo. To zrozumiałe. Normalne. Jasne. Więcej niż ludzkie – głęboko ludzkie. Nic w tym niepokoju dziwnego. Doprawdy, byłoby czymś zaskakującym, gdyby w czas dramatycznego, pełnego napięcia spotkania ze srogością natury działo się z nami inaczej. Gdyby w obliczu zasadzającego się na nas żywiołu uczucie niepokoju się w nas nie budziło. Gdybyśmy, znalazłszy się w tak fatalnym, tak beznadziejnym położeniu, uczucia niepokoju w sobie nie rejestrowali. Z tego to powodu z niepokojem tym nie ma się co ukrywać. I nie potrzeba się go wyrzekać. Wstydzi.
Nie potrzeba nim gardzić. Gdyż nie przynosi on nam ujmy. Nie plami naszego honoru. Nie jest skazą na naszym charakterze. Przeciwnie. Świadczy na naszą korzyć, pokazując, że nie jesteśmy bogami. Zaiste, nie jesteśmy bogami, ale boskimi stworzeniami. To jest: istotami delikatnymi, kruchymi. W bycie swoim nie niezależnymi. O swoje istnienie nieustannie drżącymi. Permanentnie się trwożącymi.
Niepokój, o którym mowa, a więc niepokój zrodzony z konfrontacji ze straszliwym żywiołem, acz nie jest on wcale dla nas przyjemnym, jest naszym dobroczyńcą. Podarowuje nam on bowiem, odsłania przed nami prawdę o nas samych. Prawdę, od której, jak podpowiada mi moje rozeznanie w sprawach ludzkich, stronimy. Której się boimy. Przed którą uciekamy, nie mając zamiaru jednać się z nią i bratać. Bo prawda ta nie jest nam wygodną. Nie jest nam na rękę. Tym cenniejszą zatem przysługę wyświadcza nam ów niepokój będący owocem napaści na nas wielkiej wody, ofiarowując nam tę właśnie, a nie inną prawdę. I zmuszając nas do zadumy i refleksji. Tym większym okazuje się on naszym dobroczyńcą, składając nam w darze coś, co domaga się od nas wewnętrznego wysiłku. Trudu. Pracy.
Prawda rzeczona obwieszcza, że jesteśmy mali. Mali – maleńcy, malutcy – i słabi. Bezbronni, bezsilni, bezradni. Skazani na upadek. Klęskę. Porażkę. A niewykluczone nawet, że głosi prawa rzeczona, że jesteśmy nikim czy niczym.
Malarsko nadzwyczaj udatnie, uważam, prawdę tę – albo precyzyjniej, a zatem lepiej: prawdę do tej bardzo zbliżoną – wyraził Caspar David Friedrich, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli sztuki romantyzmu. Może i w innych swoich obrazach, ale najdobitniej, jak mi się na chwilę obecną wydaje, w obrazie zatytułowanym „Mnich na brzegu morza”.
Oto widzimy na płótnie jedną postać ubraną w długą ciemną szatę. To tytułowy zakonnik. Mnich. Stoi na wydmowym, bo chyba nie skalistym, wybrzeżu morskim, gdzieniegdzie porośniętym trawą, w miejscu, w którym ląd najbardziej wcina, wrzyna się w morze. Lata nad nim parę ledwie dostrzegalnych białych ptaków, najpewniej mew. Jest zwrócony tyłem do oglądającego dzieło. Wpatruje się w rozpościerający się przed nim bezkres oceanu i nieba, które wypełniają więcej niż trzy czwarte obrazu. Woda oceanu jest ciemna, niemalże czarna i wzburzona. Co kawałek zdobią ją białe grzywy fal. Z kolei niebo mieni się kilkoma kolorami i różnymi ich odcieniami. Na linii horyzontu jest barwy morza, najciemniejsze, potem zaś, wyżej, jaśniejsze, niebiesko-szaro-białe. Lecz najważniejsze pozostaje dla mnie w malowidle tym jedno. Mianowicie kontrast między niewielką, malutką postacią mnicha a ogromnie rozległą przestrzenią morza i nieba. Napięcie, przez każdego widza, jak mniemam, wyraźnie odczuwane, między małością człowieka a bezmiarem przyrody, matki natury.
3.
Jak radzimy sobie z tym, czego w tych dniach jesteśmy świadkami? W czym w tych dniach uczestniczmy? Jak radzimy sobie z tym, co obserwujemy i co wskutek tego czujemy? I koniec końców, co najbardziej mnie chyba interesuje: jak radzimy sobie z prawdą o naszej małości, która wyłania się przed nami z łona obecnego naszego położenia? Z prawdą, którą przynosi nam nasze aktualne doświadczenie?
Oczywiście, każdy z nas sięga po swoje sposoby. To znaczy: po sposoby, które zdążył już w swoim życiu wypróbować i sprawdzić. Gdy chodzi o mnie, to ja wszystko, co właśnie na nas przyszło, zestawiam z prawdą o opatrzności. To jest: uświadamiam, uzmysławiam sobie na nowo, że pośród rozmaitych żywionych przeze mnie przekonań znajduje się również takie, które głosi, że istnieje opatrzność. Opatrzność, czyli siła, która cały świat, a wraz z tym światem także mnie, tego świata integralną drobniuteńką cząstkę, opatruje. Opatruje – to znaczy: obserwuje i pielęgnuje.
Tak, wierzę w opatrzność. Wierzę tedy w to, że opatrzność, wszechobecna i wszechmocna, bez ustanku, nieznużenie na mnie spogląda. Na mnie patrzy. Skwapliwie mi się przypatruje. I wierzę, że taż opatrzność w istnieniu mnie podtrzymuje. Że o mnie dba. Że bez ustanku, nieznużenie o mnie, jak najlepiej tylko potrafi, stara się i troszczy. Że we wszystko, co do spełnionego życia niezbędne, mnie wyposaża. Wierzę przeto, że razem z całym stworzeniem żyję bezpiecznie w rękach opatrzności. Dobrej, szlachetnej, czułej opatrzności. Której uwadze nic nie uchodzi. Której nic nie wymyka się spod kontroli. Bez której udziału nic się nigdzie nie dzieje. Nie staje. Bez której wiedzy żaden wróbel nie spada na ziemię. Co więcej, wierzę, że nie jest siła ta, którą zwę opatrznością, nijaka. Bez postaci. Bez płci. Bez twarzy. Bez imienia. Przyjmuję, że siła ta jest, dokładnie jak ja, osobą. Konkretną. Ciekawą. Niepowtarzalną. A więc jedyną w swoim rodzaju. Z bogatym, arcybogatym wnętrzem. Czyli przyjmuję, że siłą tą jest Bóg. Bóg, którego poznaję w Jezusie Chrystusie. Bóg, który kocha. Tylko i wyłącznie kocha. Bóg – opiekun najmniejszych. Obrońca maluczkich. Przyjaciel ubogich. Prostaczków. Nieboraków.
Prawda o opatrującym świat i człowieka Bogu koresponduje w moim przekonaniu, na zasadzie przeciwieństwa, z prawdą o małości i słabości człowieka. Bo mały człowiek – tak przedstawia się to z mojej perspektywy – najzwyczajniej potrzebuje przenikającej wszystko i wszystkim kierującej, wszystkim rządzącej boskiej opatrzności. Wszak jedynie ona jest mu w stanie zagwarantować, zapewnić to, czego tak żarliwie on pragnie – pokój ducha. Pokój umysłu. Pokój serca. Z tym że aby pokój ten mógł w sobie człowiek budować, aby pokój ten w skłócone, w chaosie pogrążone królestwo swego wnętrza mógł człowiek wprowadzać, trzeba się mu z opatrznością zestrajać. Łączyć i zestrajać. Coraz to harmonijniej zestrajać. Zlewać. Jednoczyć. Scalać.
Wyobrażam sobie, że chwilę takiego właśnie mistycznego łączenia i zestrajania się małości z wielkością, chwilę mistycznego łączenia i zestrajania się człowieka z opatrznością namalował na płótnie „Mnich na brzegu morza” Caspar David Friedrich. Stąd też dzieło to, jako zachętę do praktykowania, do uprawiania mistyki, wielce sobie cenię.
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com