MAŁE JEST PIĘKNE: Gospodarze borucińskiego majątku
Spacer ulicą Kasztanową, która prowadzi nas do dawnego majątku rodziny Lichnowskich, jest w upalny dzień szczególnie przyjemny. Pozostałe po parku dworskim drzewa dają cień i prowadzą nas wprost do bramy z herbem książąt, za którą w XIX wieku rozciągały się ich dobra. Wiele pokoleń mieszkańców Borucina było z tym miejscem związanych poprzez pracę. Niektórzy z nich mieszkają na terenie byłego majątku do dziś i są ostatnimi świadkami losów tego miejsca.
Mijamy zbudowany w stylu eklektycznym dworek z 1925 roku i wchodzimy przez bramę na teren byłego majątku Lichnowskich. Przedwojenne czworaki nadal tętnią życiem. Mieszkaniec jednego z nich prowadzi nas do sąsiada, który jest najstarszym pracownikiem powstałego po wojnie Państwowego Gospodarstwa Rolnego.
Gerhard Morcińczyk urodził się w domu, który wybudowany został dla pracowników majątku księcia Lichnowskiego, a potem był własnością PGR-u. Jego rodzice – Maria i Franciszek przeprowadzili się do Borucina w 1932 roku z powiatu kozielskiego, właśnie z powodu pracy. – Ojciec został brygadzistą w oborze, a mama zajmowała się dziećmi. Dostaliśmy połowę domu, bo w każdym budynku mieszkały dwie rodziny. Przedwojennym zarządcą majątku był Richard Wentzel, który mieszkał w willi, bo tak wszyscy mówili o tym białym budynku, który stoi do dziś. Jak się zaczął zbliżać front to wszyscy stąd uciekaliśmy. Myśmy potem wrócili, ale już bez zarządcy, bo on został w Niemczech – tłumaczy pan Gerhard i dodaje, że przed wojną uprawiano tu żyto, pszenicę, jęczmień i owies, a w oborze hodowano 120 krów. Były też konie, służące do pracy na roli i świnie. – Za PGR-u każdy brygadzista odpowiedzialny był za inny dział. Stajnią z końmi zajmował się Ryszard Mrazek, pracami w polu kierował Franciszek Walek, a za oborę odpowiadał mój ojciec Franciszek Morcińczyk. Początkowo krowy doiło się ręcznie, ale koło 1965 roku wprowadzono dojarki mechaniczne. Mleko dostarczaliśmy do Spółdzielni Mleczarskiej w Raciborzu, a mięso do raciborskich Zakładów Rzeźniczych. Jak po reformie powstał Kombinat Państwowych Gospodarstw Rolnych w Raciborzu to wybudowane zostały chlewy na 2000 świń, które po kilku latach zlikwidowano. W 1965 roku powstały kurniki, a brygadzistką była w nich Irena Dwornicka. One funkcjonowały do 1992 czy 1993 roku – wspomina pan Morcińczyk, który w tutejszym gospodarstwie przepracował 41 lat.
Trafił tu zaraz po skończonej Szkole Podstawowej w Borucinie, a podczas pracy ukończył 2-letni kurs na pracownika kwalifikowanego, po którym został mistrzem obsługi maszyn rolniczych. – Każdy kto chciał się kształcić mógł się zapisać na dodatkowe kursy, które odbywały się zimą, kiedy było mniej pracy. Codziennie od listopada do kwietnia jeździłem razem z kolegami do pałacu w Rudniku, gdzie szkolili nas z produkcji roślinnej i zwierzęcej. W całym Kombinacie PGR Racibórz pracowało wtedy 1100 osób, z czego 110 w zakładzie Wojnowice, pod który podlegaliśmy – mówi pan Gerhard, który na początku swojej drogi zawodowej jeździł na niemieckim ciągniku rolniczym Land Bulldog, a potem przesiadł się na Ursusy i Zetory. Centralny warsztat, w którym wykonywano generalne naprawy maszyn, znajdował się w Wojnowicach, ale Borucin miał też swój mniejszy warsztat, w którym dokonywano bieżących napraw.
Po przedwojennym zarządcy w dworku mieszkali kolejni kierownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych najpierw w Wojnowicach z zakładem w Borucinie, a następnie Kombinatu PGR w Raciborzu. – Na dole były biura, a na górze mieszkali po kolei: Sroczyński, Bijos, Strug, Jan Brzozoń, który był najdłużej, bo chyba 18 lat, a za Kombinatu Henryk Pośpiech. Potem biura i kadrę kierowniczą przenieśli do Wojnowic. Ten PRL nie był taki najgorszy, bo każdy miał wtedy pracę i dbano o sprawy socjalne. Mieliśmy swoją świetlicę, w której Franciszek Sichma organizował zajęcia dla dzieci, zabawy andrzejkowe i imprezy na przykład z okazji Dnia Kobiet. Był w niej enerdowski telewizor, więc wieczorami spotykaliśmy się w sali telewizyjnej. W tym samym budynku była łaźnia dla pracowników. Nasze dzieci jeździły na zakładowe kolonie, a my na kilkudniowe wycieczki autokarem z Gromadą do Czechosłowacji, Gdańska albo Szklarskiej Poręby. Każdy mógł wziąć ze sobą żonę albo męża – wspomina Gerhard Morcińczyk.
Dziś po większości budynków nie ma już śladu, a istniejące zabudowania, dwór i czworaki dawnego folwarku są własnością prywatną. Pozostały jedynie wspomnienia mieszkańców, którzy w tym miejscu zostawili kawałek swojego życia.
Katarzyna Gruchot