Do Wiednia na dwóch kółkach
– Greenwaysy to takie zielone korytarze tworzone wzdłuż rzek, tradycyjnych i historycznych tras handlowych nie tylko w samych Czechach, ale i w Austrii, na Słowacji i w bardziej egzotycznych miejscach, takich jak np. Meksyk. Na Morawach prowadzą przez malownicze wsie, zabytkowe miasteczka i winnice – mówi pani Ania.
Mapę kup za granicą
Jej narzeczony, Jerzy Konofał, zaakceptował pomysł. Choć trasa liczyła ponad 1000 kilometrów, para żadnych specjalnych przygotowań nie czyniła. Rowery kupili rok temu, więc sprzęt już był. Zaopatrzyli się jedynie w specjalne torby podróżne, rękawiczki i spodenki z żelowym wypełnieniem, żeby od wstrząsów podczas jazdy nie bolały dłonie i siedzenie. Największy kłopot był z zakupem map.
– Prawda jest taka, że w Polsce brakuje dobrych i szczegółowych map. Jeśli ktoś będzie chciał przemierzyć kiedyś ten szlak, proponuję, aby mapy kupił już po stronie czeskiej. Są dużo tańsze i bardzo dobre – tłumaczy Anna Romańska.
Najtrudniejsze pierwsze dni
Rowerzyści wyruszyli w połowie czerwca. Z Radlina w kierunku przejścia granicznego w Cieszynie. Stamtąd przez Stramberk, Stary Jicin, Olomouc, Brno, Mikulov do Wiednia. Codziennie pokonywali około 85 kilometrów. Raz zdarzyło się, że przejechali nawet 120. Najgorsze były pierwsze trzy dni.
– Człowiek zmaga się wtedy ze swoimi słabościami psychicznymi i fizycznymi, bo przecież kondycyjnie też się do tej podróży nie przygotowywaliśmy. Dlatego ważne jest, aby w takich wyprawach towarzyszył ktoś naprawdę bliski – opowiada pani Anna.
Zakochałam się w Morawach
Nagrodą za codzienny wysiłek były przepiękne widoki.
– W Czechach m.in. kilkanaście kilometrów szlaku prowadziło przez czereśniowe sady. Przepiękny był także Morawsky Kras. Zresztą trudno teraz wybrać te najpiękniejsze zakątki. Po prostu zakochałam się w Morawach – wyznaje radlinianka. Szybko dodaje, że tylko dzięki takiej formie podróży zobaczyła tyle pięknych i malowniczych wiosek i miasteczek. Zakosztowała kolorowego morawskiego folkloru i delektowała się przepysznym morawskim winem podawanym w malutkich piwniczkach tuż przy drodze.
– Podróżowaliśmy bez zbędnego pośpiechu. Delektowaliśmy się każdym kawałkiem tej trasy – mówi Anna Romańska.
Z noclegiem nie ma problemu
Noclegów para z Radlina wyszukiwała po dotarciu do kolejnego wyznaczonego miejsca. Nie było z tym większego problemu, bo w każdym miasteczku czy wsi znajduje się informacja turystyczna. Do wyboru są świetnie przygotowane pola namiotowe, prywatne kwatery, pensjonaty i hotele. Wiedeń to także miasto przygotowane na przyjęcie rowerowych turystów. Nie ma więc strachu, że trzeba będzie wykonywać niebezpieczne manewry wśród pędzących aut. Poza tym baza noclegowa jest tak bogata, że nawet za kilka euro można znaleźć tutaj miejsce do spania.
– Bardzo wygodne i niedrogie są campingi. Można zostawić rowery i podróżować metrem po mieście. Wystarczy wykupić jeden bilet całodobowy. Zresztą jest on także honorowany w autobusach. Jedno jest pewne, w Wiedniu nie można się nudzić – dodaje rowerzystka.
Kiedy złapiesz gumę
Podczas wyprawy nie obyło się bez drobnych awarii. Jurek złapał przysłowiową gumę, ale nic nie było w stanie zepsuć im wycieczki. Sam sobie poradził z naprawą. Wystarczyły zakupione tuż przed wyjazdem łatki do dętek.
Poza tym wzdłuż szlaków w miastach i miasteczkach nie brakuje sklepów i serwisów rowerowych. Nie wszystkie dysponują częściami do określonego modelu, ale można w nich liczyć przynajmniej na prowizoryczną pomoc.
Biuro podróży tego nie zapewni
Podróż do Wiednia i z powrotem zajęła parze z Radlina dwa tygodnie. W sumie wydali na nią niewiele ponad 2 tys. zł. Pewnie byłoby taniej, ale pani Anna przyznaje, że nie odmawiali sobie przyjemności. Bywało, że nocowali w hotelach, chodzili do lokalnych restauracji i bardzo dużo zwiedzali.
– Polecam każdemu taką wycieczkę. Trasa jest naprawdę prosta, a takich wrażeń i widoków nie zapewni z pewnością żadne biuro podróży. Wystarczy rower szosowy z podstawowym osprzętem.
W przyszłym roku Pani Anna z narzeczonym i przyjaciółmi planuje wycieczkę rowerową po Bawarii i Tyrolu.
Justyna Pasierb