Mieszkańcom został smród
Mężczyzna zmarł, a jego ciało przez kilkanaście dni leżało w zamkniętym mieszkaniu. I to wcale nie koniec tego dramatu. Zwłoki w stanie rozkładu zostały przetransportowane, a cuchnący tapczan, na którym leżały, zwyczajnie wyrzucony na osiedlowy śmietnik. Mieszkańcy są zbulwersowani. W bloku pozostał fetor nie do zniesienia.
Narażono nasze życie
- Do zdarzenia doszło 4 sierpnia. W poniedziałek wieczorem w wodzisławskim bloku zjawili się powiadomieni przez matkę jednego z lokatorów policjanci, którzy pomogli kobiecie dostać się do środka. W jednym z pomieszczeń leżało ciało jej syna w daleko posuniętym rozkładzie. Funkcjonariusze wraz z prokuratorem zakończyli czynności po stwierdzeniu, że mężczyzna nie zmarł na skutek działania osób trzecich. Mieszkanie zostawiono pod opieką matki. Zwłoki zabrali pracownicy zakładu pogrzebowego. Kłopoty zaczęły się, kiedy z domu mężczyzny zaczęto wynosić meble. Matka chciała jak najszybciej posprzątać, a że nie miał to się tym zająć, poprosiła o pomoc przypadkowych gapiów.
Zawartość tapczanu rozlewała się po korytarzu. Zabrudzono także całą windę, bo trzeba go było zwieźć z czwartego piętra na dół. Do tego mebel wyrzucono na osiedlowy śmietnik. Na miejscu byli i strażacy i przedstawiciele administracji. O zajściu poinformowano także przedstawicieli powiatowego referatu zarządzania kryzysowego, straż miejską, a nawet prezydenta miasta. Nikt jednak nie potrafił znaleźć szybkiego rozwiązania.
- Narażono nasze życie i zdrowie. Chyba najpierw powinno się zabezpieczyć lokal, aż przyjedzie firma dezynfekująca - denerwują się mieszkańcy bloku, którzy są oburzeni działaniem miejscowych służb.
Odbijanie piłeczki
Według policji funkcjonariusze dopełnili wszystkich obowiązków.
- My sprawdzamy tylko czy nie doszło do popełnienia morderstwa. Jeśli nie, wydajemy zwłoki i przekazujemy rodzinie, która w prywatnym mieszkaniu może robić co chce - tłumaczy Magdalena Wija, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Wodzisławiu.
Zarzuty o brak interwencji odpierają także urzędnicy magistratu.
- Informację o zajściu przekazał do naszego punktu dyspozycyjnego Jan Zemło, kierownik powiatowego referatu zarządzania kryzysowego. Nie mogliśmy jednak podjąć żadnych działań, bo nie my jesteśmy administratorem budynku - mówi Barbara Chrobok, rzeczniczka UM.
- To nie była sytuacja kryzysowa, a do zajścia doszło na terenie miasta, więc to miasto powinno się tym zająć - odbija piłeczkę Jan Zemło.
Do winy nie poczuwa się także prezes Spółdzielni Mieszkaniowej ROW Jan Grabowiecki.
- Do nas zadzwoniono dopiero jak meble już były wyniesione. Od 23.00 do 2.00 w nocy byli tam nasi ludzie. Próbowali rozmawiać z policją, aby zabezpieczyć mieszkanie przed dalszym wynoszeniem rzeczy. Niestety, nic to nie dało. Zamknęliśmy więc tylko dźwig. Ta sytuacja pokazała, że u nas każdy sobie rzepkę skrobie. Dlaczego dzwoni się do spółdzielni tylko po to, żebyśmy posprzątali - oburza się prezes.
Brak procedur
Firma dezynfekująca na zamówienie SM ROW zjawiła się na miejscu we wtorek około południa.
Przez ten czas tapczan leżał przy osiedlowym koszu na śmieci. Kontakt z takimi przedmiotami bez specjalnej ochrony rąk może spowodować zatrucie trupim jadem i śmierć. Pracownicy Państwowego Inspektoratu Sanitarnego twierdzą, że sprawa faktycznie jest skomplikowana.
- Trudno tu mówić jednoznacznie o czyjejś winie. Nie ma po prostu jasnych procedur jak postępować w takich sytuacjach. Można tylko sprawdzić czy administrator przeprowadził konieczną dezynfekcję czy nie - mówi Karolina Gałecka z PIS z Warszawy.
Innego zdania jest prezes Jan Grabowiecki.
- Jak tak ma to wszystko działać, to lepiej niech nas Bóg broni przed kryzysem - kwituje.
(j.sp)