Na powrót do Gołkowic jeszcze nie czas
– Jak Pan przyjął wiadomość o tym, że zostanie honorowym obywatelem gminy Godów?
– Przyznam, że trochę mnie to zdziwiło. Dlatego od razu zacząłem się zastanawiać gdzie się tak zasłużyłem, co przyczyniło się do tego, że spotkał mnie ten zaszczyt. Było mi jednak bardzo miło, że rada gminy akurat mnie zdecydowała się wybrać. Tym bardziej, że honorowym obywatelem gminy jest też Franciszek Pieczka.
– Władze gminy często powtarzają, że to dobry sposób na promocję.
– No i mają rację. Często podczas kręcenia filmów napotkani ludzie pytają mnie skąd jestem i wtedy wyjaśniam, że z Gołkowic, takiej małej – no może nie tak małej, bo liczącej ponad 3 tys. mieszkańców – miejscowości pomiędzy czeskimi Pietrowicami a Godowem. Staram się promować tę wieś. Zresztą to miejscowość warta tego, by ją promować. Zawsze mówię, że to piękne miejsce, do którego chce się wracać.
– No właśnie. Podobno często Pan do Gołkowic przyjeżdża.
– O tak. Tutaj znajduje się przecież mój dom rodziny. Mam tutaj rodzinę. Mieszka tu przecież mój brat, dzięki Bogu żyje jeszcze moja mama Waleska. Mam więc do kogo wracać. Niedawno byłem tutaj na ślubnych uroczystościach. Rodzinna młodzież jest akurat w takim wieku, że zaczynają się wesela i okazji do odwiedzin nie brakuje. Poza tym mam tutaj jeszcze sporo znajomych z mojego rocznika. Oczywiście część z nich się już wykruszyła, ale dalej mam taką przyjemność, że kiedy przechadzam się ulicami Gołkowic to słyszę, czasem: „Cześć Maryś”. To miłe, że czasem dawno niewidziani ludzie wciąż mnie pamiętają, podchodzą, żeby porozmawiać.
– To może wróci Pan do Gołkowic na stałe?
– Czasem nachodzi mnie taka nostalgia, myślę wtedy o tych Gołkowicach sprzed lat, kiedy stąd wyjeżdżałem. Tych Gołkowic co prawda już nie ma, ale te dzisiejsze też kuszą. Z drugiej strony człowieka jeszcze nosi, jeszcze chce być aktywny, jeszcze ma coś do zrobienia. Dlatego chyba jeszcze nie mógłbym się tutaj przenieść. Poza tym moja żona Kasia oraz córki Agnieszka i Joanna chyba nie dałyby rady tu mieszkać. One są wychowane w dużym mieście i na wsi pewnie ciężko byłoby się im odnaleźć.
– Dziś łatwo wyrwać się ze wsi do dużego miasta, ale kilkadziesiąt lat temu nie była to wcale prosta sprawa. Marianowi Dziędzielowi z Gołkowic się udało.
– Nosiło człowieka… Miałem jakąś taką wewnętrzną potrzebę, by stąd ruszyć. Zresztą cały nasz rocznik był taki dość niezwykły. Wszyscy chcieli robić coś niebanalnego. I wielu się udało. Ja aktorem chciałem być zawsze, dlatego uważałem, że muszę po szkole średniej spróbować. Udało się, chociaż rzeczywiście nie było łatwo. Już na egzaminach wstępnych profesor powiedział mi, że zostanę przyjęty do szkoły teatralnej pod warunkiem, że pozbędę się śląskiego akcentu, bo bez tego nie ma mowy o graniu. A później już po ukończeniu PWST w Krakowie, po obronieniu dyplomu naszła mnie taka nostalgia. Tak stanąłem przed tą swoją uczelnią i tak się zastanawiałem: „Kaj tu teraz iść?”. Pomyślałem sobie, że przecież do moich Gołkowic, do mojego domu rodzinnego już nie mogę wrócić, bo nie znalazłbym tu pracy. Wtedy po raz pierwszy tak bardzo zatęskniłem za moim domem. Wiedziałem, że już tu nie wrócę, że z tym domem na zawsze się pożegnałem.
– Doskonale „godo” Pan po śląsku. Ta gwara nie przeszkadzała w robieniu aktorskiej kariery?
– Oj było ciężko. Faktycznie na początku cały czas było u mnie słychać te pochylone samogłoski. Sporo czasu spędziłem na tym, by to wyeliminować w czasie grania swoich ról. Ale jak słychać, gwary nie zapomniałem.
Rozmawiał Artur Marcisz