Wśród ryb czuje się jak ryba w wodzie
PSZÓW – Witold Klemenczak posiada ogromną kolekcję około 15 tys. znaczków pocztowych z rybami. Niektóre są warte kilkaset euro.
Kiedy na giełdach i zlotach widzą go filateliści, mówią: – O, Rybka idzie. Ksywka pasuje do Witolda Klemenczaka jak ulał. Zodiakalna ryba. Zapalony wędkarz, degustator owoców morza. A przede wszystkim posiadacz bodaj największej w Polsce kolekcji znaczków pocztowych z rybami. Przez 30 lat zebrał ich około 15 tys. sztuk. Z najodleglejszych zakątków świata. – Kiedyś to policzyłem. Wyszło, że mam znaczki z 210 państw. Ale nie twierdzę, że z wszystkich. Są kraje, które nie wydały znaczków z rybami. Tak samo tworzą się nowe państwa, np. Sudan Południowy. Co prawda nie ma dostępu do morza, ale przecież może wydać serię z rybami akwariowymi czy słodkowodnymi – mówi kolekcjoner. Wiele znaczków posiada jako jedyny Polak. Niektóre warte są fortunę. Zagraniczni kolekcjonerzy dają po kilkaset euro za sztukę. Pszowik tylko się uśmiecha: – Nie są na sprzedaż.
Listonosz z Międzyrzecza
Pan Witold znaczki zbierał od 10. roku życia. Filatelistyką zaraziła go wychowawczyni w szkole. Prowadziła kółko filatelistyczne. – Wtedy, w 1960 roku ukazała się subskrypcja z okazji 500-lecia poczty polskiej. Założył ją król Zygmunt August. Ci, co byli starsi ode mnie, to sobie wykupili tę subskrypcję. Nam nie wolno było, bo byliśmy za młodzi. A subskrypcja warta jest dziś ze 100 tys. zł – opowiada z rozrzewnieniem filatelista. Na znaczkach z rybami postanowił się skupić w 1983 roku. Mieszkał wówczas w Międzyrzeczu, ładnej miejscowości na ziemi lubuskiej. Od miejscowego listonosza, wziętego wędkarza i filatelisty, kupił mały klaser ze znaczkami o rybach Ameryki. I tak rozpoczął nowy etap filatelistycznej pasji. Wtedy jako 33-letni mężczyzna miał już 23-letni staż.
Penetruje świat przez internet
Pasjonat zdobywa okazy głównie przez internet. Szuka biur filatelistycznych w różnych krajach. Śledzi i zamawia nowości. Sprawdza na bieżąco aukcje na eBay. Koresponduje ze znajomymi filatelistami z całego świata. Odwiedza witryny internetowe urzędów pocztowych w danych państwach. Każdy wyjazd zagraniczny, każda wizyta w mieście poza Polską zawiera obowiązkowy punkt – odwiedziny w sklepie filatelistycznym. Na giełdach gdziekolwiek w Polsce to mnie znają. Tylko się pojawię, mówią – Rybka idzie. Nawet nie muszę się pytać. Mówią, czy mają coś z ryb.
Witolda Klemenczaka kojarzą nawet celnicy z Rybnika. Trudno się dziwić, kiedy przez ich ręce co chwilę przechodzą przesyłki z Afryki, Oceanii, Dalekiego Wschodu czy Kanady. Zresztą koperty same w sobie są rarytasami. Japońskie gejsze, słonie, wieloryby – poczty poszczególnych państw z fantazją zdobią koperty. Filatelista część zostawia. To też pamiątka. Koperty wypełniają kilka kartonów.
Rozpoznawany z daleka
Przed internetem, a właściwie przed zmianami ustrojowymi w Polsce kontakt z zagranicą był utrudniony. W latach 80. pan Witold podstawowo zaopatrywał się na giełdzie w Katowicach. Jeździł co wtorek. Znaczkami handlowali głównie filateliści z Warszawy. Na zakupy zjeżdżali się kolekcjonerzy z całej Polski. W Katowicach była jedna z największych giełd w kraju. W szczytowym okresie – w latach 80. i na początku 90. przewijały się przez nią tysiące ludzi. – Ludzie wtedy mieli pieniądze, a nie mieli za bardzo na co wydawać. To zbierali monety, znaczki – komentuje filatelista.
Kosztowne hobby
Pszowik nie ukrywa, że hobby jest kosztowne. Seria znaczków za 100 dolarów czy 100 funtów to żaden ewenement. Dlatego, aby trochę wyjść na swoje, od około 5 lat kupuje zestawy podwójnie. Jeden zostawia dla siebie, drugi po pewnym czasie wystawia na serwisach aukcyjnych i sprzedaje z zyskiem. Sama przesyłka z drugiego końca świata potrafi kosztować kilkadziesiąt dolarów czy euro.
Wytrwałość wynagrodzona
Ryby zapełniły już 13 klaserów. Czternasty tom mężczyzna uzupełnia krok po kroku. Najnowszy nabytek to kolekcja znaczków z Polinezji Francuskiej. Filatelista czekał na dostawę pół roku. W tym czasie zdążył zamówić zestaw w Papui Nowej Gwinei. Przesyłki jeszcze nie dostał. Przeglądając kolejne klasery przyznaje, że zebrać taką kolekcję nie było łatwo. Na jeden zestaw polował 30 lat. Aż kupił w Stanach Zjednoczonych. To seria znaczków z Barrbudy z nadrukiem. Tylko on ma te znaczki w Polsce. Dla nawiązania kontaktów sam nauczył się angielskiego. Listy pisał ze słownikiem. Podczas wyjazdów zwroty pisał sobie fonetycznie. Mówi otwarcie, że kaleczył język, ale próbował. Sam nauczyciel historii, dziś emerytowany, pytał kolegów belfrów czy dobrze wymawia słówka. Aż nauczył się. Dziś angielskim posługuje się bez problemu. A już fachowe filatelistyczne i ichtiologiczne słownictwo to dla niego bułka z masłem.
Myśli o wystawie
Witold Klemenczak przymierza się do zorganizowania wystawy swoich znaczków. Ma kilka pomysłów, aby uczynić z wystawy wydarzenie, które zostanie zauważone przez wiele osób. Znając jego upór i cierpliwość można być spokojnym o efekt. A znaczki rzeczywiście są piękne.
Tomasz Raudner