Biurokracja hamuje pomoc społeczną
RADLIN – Jej działalność wybiegająca daleko poza ramy urzędnika budzi podziw u jednych i zawiść u innych. Krystyna Kryszewska, dyrektor Ośrodka Pomocy Społecznej w Radlinie o swojej pracy w rozmowie z Nowinami Wodzisławskimi.
– Tomasz Raudner: Jest pani główną autorką wydarzenia roku w Radlinie, czyli festynu na Szluchcie. Za dokonania na niwie pomocy społecznej odebrała pani medal z rąk prezydenta Komorowskiego, kierowana przez panią instytucja prowadzi działania, które wybiegają poza sferę, do której OPS jest przeznaczony. Co panią napędza?
– Krystyna Kryszewska: To wszystko, czym zajmujemy się jako ośrodek, instytucja czyli ja i moi pracownicy, bo to przecież nie tylko moja zasługa, to są ludzie. Dotykamy każdego człowieka nie tylko w świetle instytucji, prawa, ale dotykamy człowieka, który przychodzi do nas z jakimś problemem. Jego nie interesuje, czy się wpisuje w ustawę, czy nie. On przychodzi do nas z problemem, z którym boryka się nawet 15 lat. I ciężko mi powiedzieć w tym momencie, że nic nie poradzę, bo to nie należy do kompetencji ośrodka.
– Faktem jednak jest, że liczą się progi dochodowe. Masz kilka groszy za dużo, pomocy nie otrzymasz.
– Oczywiście świadczeniom są przypisane konkretne uwarunkowania. Natomiast wszystko inne wynika z tego, na ile jesteśmy otwarci na ludzi, jak nas postrzegają, z czym przychodzą: oczekują pomocy, albo proponują zrobienie czegoś. Wychodzimy z różnymi działaniami, ale uważnie. Gdy planowaliśmy program aktywności lokalnej w dzielnicy Marcel, nie robiliśmy tego, bo tak się wydawało, ale dlatego, że z diagnozy wynikało, iż tu się skupia najwięcej potrzeb i problemów. Nie oznacza to, że Marcel to najgorsza dzielnica. Tłumaczyłam to mieszkańcom podczas jednej z debat. Podczas programu mieszkańcy dbali o tereny zielone, wyremontowali dwie klatki schodowe. To są trwałe efekty naszych pomysłów profilaktycznych.
Czasem ktoś proponuje współpracę na pierwszy rzut oka zupełnie nie związaną z pomocą społeczną. I to nas bardzo cieszy. Miejski Ośrodek Kultury zaproponował wystawę obrazów stworzonych przez mieszkańców dzielnicy Marcel. Turniej siatkówki – jak to się ma do pomocy społecznej? Okazuje się, że bardzo. Trener z ulicy zbiera młodzież i dorosłych, którzy nie mają co z sobą zrobić. Przygotowuje ich do rozgrywek. Niektóre rzeczy rozwijają się spontanicznie – na tej zasadzie powstał klub szachowy mieszczący się w punkcie wydawania posiłków. W tymże punkcie wolontariusze pomagają odrabiać lekcje. To też się podziało z czasem, nie było planowane.
– Wszystko, co dzieje się w OPS i wokół niego wynika z tego, że Krystyna Kryszewska ma taki charakter? Że tak sobie wyobraża pomoc społeczną? A może pani prywatnie, lub ktoś z bliskich doświadczył kiedyś czegoś niedobrego ze strony pomocy społecznej i pani teraz chce to zmieniać?
– Wszystkiego po trochu, poza złymi doświadczeniami, bo tych nie było. Od dziecka zawsze pomagałam innym, np. koleżankom w nauce. Byłam tak wychowana i dla mnie to była norma. Tata pomagał komuś z klatki, kto miał problemy w nauce. Mama dzieliła obiady na więcej dzieci. Dopiero później przekonałam się, że takie postępowanie niekoniecznie jest normą. Z czasem dowiedziałam się o istnieniu zawodu pracownik socjalny. Podjęłam się pracy i funkcjonowania w tym obszarze.
– Pomoc społeczna jako instytucja spełniła pani oczekiwania? A może było pani za ciasno w jej ramach, stąd te wszystkie dodatkowe działania?
– Najpierw uczyłam się zawodu, a także obcowania z ludźmi. Poznawałam każdego człowieka, chodziłam od drzwi do drzwi. Zaczynałam w Skrzyszowie. Znałam wszystkich. Był pogrzeb, były chrzciny, wesela, ludzie mówili mi o tym, nie dlatego, żebym w tym uczestniczyła. Po prostu dzielili się tym, co dzieje się u nich. To była cudowna mała społeczność, z którą mi się świetnie pracowało. A jednak już wtedy zauważałam pewne ograniczenia pomocy społecznej jako instytucji. Nie dlatego, że to była zła instytucja, ale dlatego, że przychodził ktoś do mnie, a ja rozkładałam ręce i nie mogłam pomóc. Nie było narzędzi, którymi mogłabym zadziałać. Co nie znaczy, że nie próbowałam.
Do Radlina przyszłam w 1997 roku tworzyć ośrodek od zera. Nie umierzyłabym, gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będę mieć 24 pracowników, że będziemy zajmować dwie kondygnacje budynku i zacznie nam brakować pomieszczeń. I to nie dlatego, że kadra się rozrasta. Potrzebujemy pomieszczeń do organizowania spotkań z grupami, do pracy z ludźmi. Na przestrzeni lat doszło wiele zadań, zmienił się rodzaj klienta. Kiedyś nie było bezrobotnych, osób bez ubezpieczenia, bezdomnych. Ludzie mają niejednokrotnie bardzo złożone problemy, których nie załatwimy godzinną rozmową czy jednym telefonem.
– Co to za problemy?
– Kiedyś wstydem było przyznać się do przemocy w domu, do bicia, poniżania. Te sytuacje nie były nazwane. Ludziom wydawało się, że tak jest od zawsze i tak być powinno. Bo tak postępował mój ojciec, matka, więc mogę i ja. Narastają problemy wynikające z nadużywania alkoholu. Często nadużywaniu towarzyszy przemoc. Coraz częściej spotykamy się z zaniedbywaniem osób w podeszłym wieku, schorowanych.
– Czy biorąc pod uwagę pani wieloletnie doświadczenie, są jeszcze jakieś sytuacje, które wywołują u pani kompletne zaskoczenie, niedowierzanie?
– Tak. W sierpniu będę miała 30 lat pracy, a wciąż spotykam się z sytuacjami, które wprawiają mnie w osłupienie, czy nawet w niemoc. Ostatnio najbardziej dotknęły mnie przypadki wykorzystywania seksualnego osób bliskich.
– Kiedy ojciec wykorzystuje córki?
– Najczęściej. To niekoniecznie musi być ojciec biologiczny. To może być ojczym, partner matki.
– Wracając do punktu wyjścia – pani zdaje sobie sprawę, że zauważalna nawet w skali kraju działalność OPS w Radlinie nie wszędzie budzi poklask? Spotkała się pani może z opiniami: znowu Kryszewska coś wymyśliła, znowu chce błyszczeć?
– Tak, spotkałam się. Tylko, że tu nie chodzi o to, że chcę błyszczeć. My to robimy dla nas, czasem przybliżamy nasze praktyki na forum ogólnopolskim. A że bywa to dostrzegane, doceniane...
– No dobrze, to co pani powie osobie z branży, która być może gdzieś podczas konferencji czy innego spotkania zaczepi słowami: Po co to robisz? Masz ustawę o pomocy społecznej i się tego trzymaj.
– Nie wyobrażam sobie tego nie robić. Jeżeli widzę jakiś obszar niezagospodarowany, a widzę światełko w tunelu umożliwiające zajęcie się tematem, to staram się to robić. Nie jest też tak, że wszystko się udaje. I też o tym mówimy. Nie wypaliła na przykład spółdzielnia socjalna, w której pokładaliśmy spore nadzieje. Trzeba też pamiętać, że za tym stoi ciężka praca. Niejeden raz, kiedy się źle poczułam, słyszałam że to skutek przepracowania. Ale nie wyobrażam sobie, żebym miała funkcjonować inaczej. Do wszystkiego, za co się zabieram podchodzę odpowiedzialnie. Daję całą siebie. Tak jestem skonstruowana. Biedni moi pracownicy. Śmieją się skądkolwiek wracam i zastanawiają, co teraz będziemy robić. Nie jest też tak, że jak szaleńcy co chwilę wymyślamy coś nowego. Jest masa ograniczeń biurokratycznych...
– Co panią wkurza?
– Ciężko powiedzieć, czy wkurza. Po prostu to mnie hamuje. A trzeba to zrobić.
Dziękuję za rozmowę.