Twardziele na pielgrzymce
REGION – Sześciu przyjaciół przeszło 237 km, pielgrzymując z Portugalii do grobu św. Jakuba w Hiszpanii
Marian Dziwoki i Janusz Reclik z Godowa, Michał Godula z Gorzyczek, Wiesław Smolorz ze Skrzyszowa, Adam Szczęch z Czyżowic i Aleksander Nowak z Jedłownika poznali się na spotkaniach grupy modlitewnej. W październiku ubiegłego roku postanowili, że wspólnie wyruszą na pielgrzymkę do Santiago de Compostela w Hiszpanii, gdzie znajduje się grób św. Jakuba. – Jestem spontanicznym człowiekiem i od razu się zgodziłem – wspomina 28-letni Aleksander Nowak, najmłodszy uczestnik wyprawy. – Decyzję skonsultowałem z żoną. Była na tak, martwiła się tylko, czy wytrzymam kondycyjnie.
– Nie miałam nic przeciwko, ale po cichu liczyłam, że ostatecznie pomysł nie wypali – uśmiecha się Alicja Nowak. – Dopiero jak sprawa zaczęła nabierać rumieńców uświadomiłam sobie, że męża nie będzie w domu przez dwa tygodnie. A w dniu wyjazdu byłam naprawdę przerażona.
Sine palce u nóg
Przygotowania do wyprawy trwały pół roku, bo trzeba było zrobić rezerwację lotniczą, wybrać trasę pielgrzymki. Nie ma bowiem jednej drogi pielgrzymkowej, uczestnicy mogą dotrzeć do celu pokonując trasy o długości od 100 do ponad 600 km. Dwa miesiące przed wyjazdem Aleksander Nowak zaczął uprawiać nordic walking, by przygotować się do marszu. Kompletował też wyposażenie plecaka: kupił m.in. specjalne buty trekkingowe, koszulkę i skarpety termoaktywne oraz chustę przeciwsłoneczną.
Wreszcie w połowie marca tego roku sześcioro mężczyzn wyleciało samolotem do Hahn w Niemczech, a stamtąd do portugalskiego miasta Porto, skąd mieli rozpocząć swoją pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Trasa, którą wybrali liczyła 237 km. Panu Aleksandrowi szybko dały się we znaki obolałe stopy. Superbuty okazały się niewypałem. – Codziennie pojawiały się nowe odciski, a po przejściu 150 km zaczęły mi już sinieć palce u nóg – mówi mężczyzna. – Ale Pan Bóg czuwał. Na trasie poznałem pielgrzyma z Portugalii, który dał mi swoje zapasowe buty.
Zawracać? Nigdy w życiu!
Oczywiście, żona pana Aleksandra nic nie wiedziała o jego kłopotach, bo przecież prawdziwy mężczyzna nigdy się nie skarży. – Codziennie do siebie dzwoniliśmy, albo wysyłaliśmy sms-y. Ja opowiadałam mężowi co nowego w domu i mówiłam mu jak jestem wykończona, a Alek zapewniał mnie, że wszystko jest super – śmieje się pani Alicja. – W ogóle był twardzielem.
Tymczasem pan Aleksander wraz z przyjaciółmi pokonywał codziennie od 20 do 34 km i coraz mocniej zaciskał zęby z bólu. – Jednego dnia bolał mnie palec u prawej nogi, następnego dnia u lewej, i tak na zmianę. Wkurzony byłem na nogi i buty, ale o przerwaniu pielgrzymki nie było mowy – opowiada. – Przecież jestem mężczyzną i coś takiego byłoby dla mnie totalną porażką – śmieje się. – Tak naprawdę w tych najtrudniejszych chwilach ratowała mnie modlitwa i świadomość, że idę z Bogiem. Poza tym, codziennie pielgrzymowałem w jakiejś intencji, modląc się za rodzinę, znajomych, zmarłych i to dodawało mi sił.
Pomarańcze prosto z drzewa
Dzień pątników rozpoczynał się około godz. 6.00 – mycie, pakowanie i wspólne śniadanie. Czasem była to jajecznica, innym razem bułka z pomidorem i serem. Mężczyźni jedli też dużo owoców: pomarańczy czy mandarynek, które nieraz zrywali z rosnących dziko drzew. Po śniadaniu wyruszali na szlak, idąc codziennie od 6 do 8 godzin, przy temperaturze ok. 20 stopni C. O 12.00 – obiad, zazwyczaj była to zjedzona na szybko bułka, ale co trzeci dzień starali się zjeść ciepły posiłek. Nocleg zapewniały im tzw. albergi, czyli murowane schroniska dla pielgrzymów, usytuowane mniej więcej co 20 km. W albergach była istna Wieża Babel. Słychać tu było m.in. Niemców, Francuzów, Hiszpanów i Portugalczyków. W schronisku szóstka pielgrzymów nie tylko miała czas na wspólne rozmowy, ale i czytanie brewiarza. Nocą w schroniskach trochę marzli, bo temperatura na zewnątrz spadała nawet do zera.
Tata, zostałeś bezdomnym?
Wreszcie, dziesiątego dnia marszu pielgrzymi dotarli do katedry w Santiago de Compostela, w której znajduje się grób św. Jakuba. – Ogromna radość. Byłem szczęśliwy, że udało mi się dojść do celu. No i trochę dumny z siebie – mówi Aleksander Nowak.
Każdy z pielgrzymów otrzymał tzw. compostelkę, czyli potwierdzenie, że przeszedł pieszo szlak św. Jakuba (żeby dostać taki dokument trzeba przejść minimum 100 kilometrową trasę – przyp. red.). Potem mężczyźni poszli się jeszcze wykąpać w zimnym Oceanie Atlantyckim, no i trzeba było wracać do domu.
Na pana Aleksandra na pyrzowickim lotnisku czekała żona i 8–letni syn Mateusz. „Tata, wyglądasz jak bezdomny” – przywitał brodatego ojca, który nie golił się przez całą pielgrzymkę. Ale najbardziej te dwa tygodnie zmieniły duchowo pana Aleksandra. – Wyciszyłem się, przegadałem z Bogiem wiele spraw, staram się być bardziej łagodny – mówi. – Po dniach wędrówki w zupełnej ciszy trudno mi było na nowo odnaleźć się w tym codziennym zgiełku i chaosie. Aż żona mi powiedziała, żebym w końcu zszedł na ziemię.
Pan Aleksander tyle opowiadał żonie o tej niezwykłej wędrówce, że przyznała, że i ona chciałaby pójść na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. – No i pójdziemy razem, już we wrześniu – mówi Aleksander Nowak. – Tym razem wybierzemy krótszą, 100-kilometrową trasę.
Anna Burda-Szostek,
fot. archiwum Aleksandra Nowaka