Miraż to pot, dyscyplina i światowe sukcesy
O jubileuszu 20-lecia Mirażu, dumy eksportowej Wodzisławia, przygotowaniach do kolejnych mistrzostw świata, fatalnym wpływie telewizyjnych show na młodych tancerzy rozmawiamy z Ryszardem Kozłowskim, założycielem i trenerem tego zespołu tanecznego
– Jak oceniłby Pan rozwój zespołu przez dwie dekady?
– Każdy zespół taneczny działa na zasadzie sinusoidy. W zależności od tego jakie roczniki dzieci przyjdą, w jakiej liczbie, jak długo wytrzymają w zespole, jaka jest w nim atmosfera, jakie są sukcesy, grupa ta mobilizuje się, konsoliduje i wówczas zespół jakby „idzie na górę”. Potem, kiedy przychodzi wymiana roczników, poziom zespołu troszkę spada i znów trzeba poczekać ze dwa, trzy lata, aż dostanie się na szczyt. W przypadku Mirażu od 6 lat udaje się utrzymać wysoki poziom.
– Jakie były początki?
– Z zamiarem stworzenia takiego zespołu nosiłem się od 1977 roku, jeszcze na studiach. Stworzyłem taki mały zespolik ze studentek, inspirowany popularnym wówczas baletem Naja–Naja. Potem, kiedy przeniosłem się do Wodzisławia, okazało się, że jest możliwość stworzenia tego zespołu. Wynikło to także z wizyty czeskiego zespołu na Dniach Wodzisławia. Kiedy zobaczyłem, co oni robią, postanowiłem odmrozić swoje studenckie marzenia i zacząć to znowu robić. Wiedziałem od początku, czego chcę. Wiedziałem, jaki poziom reprezentujemy. Kwestią czasu było tylko zdobycie sobie w tym światku tanecznym nazwy, marki. To tak jak chyba wszędzie.
– Na jakich imprezach Miraż występował w Polsce i za granicą?
– W Polsce na wszystkich dużych imprezach rangi mistrzowskiej. Oprócz tego były także nagrania w telewizji. Chociaż ciekawostką jest, że pierwsze nagrania telewizyjne zrobiły z nami telewizje francuska i hiszpańska, a dopiero po latach zorientowała się telewizja polska. Bywaliśmy na festiwalach w Cannes, w Nicei, w Menton, w San Remo, w Madrycie, w Barcelonie, w Murci… Tego było naprawdę sporo. Oprócz tego mistrzostwa świata w Niemczech i we Francji, a także mistrzostwa Europy np. we Włoszech. Może to głupio zabrzmi, ale łatwiej powiedzieć gdzie w Europie nas nie było. Kiedyś mieliśmy również mażoretki. Z nimi zjeździliśmy np. na święto kwiatów, czy święto cytryny w Menton.
– Co uważa pan za największe osiągnięcie zespołu?
– Trudno mi to ocenić. Dla mnie na pewno jednym z ważniejszych pierwszych osiągnięć było zdobycie pierwszy raz tytułu mistrza Polski, chyba w Siedlcach. Na pewno pierwszy brązowy medal na mistrzostwach świata formacji dzieci w choreografii Fontanna, którą do tej pory starsi choreografowie pamiętają, bo była jedną z lepszych. Zeszłoroczne wicemistrzostwo świata w jazzie również zaliczyłbym do tych najważniejszych osiągnięć. Osobiście za sukces poczytuję sobie zaproszenia do bycia jurorem na mistrzostwach świata.
– Co zawiera się w kategorii dance show, w którym specjalizuje się Miraż?
Jest to najtrudniejsza dyscyplina tańca, dlatego, że trzeba w niej wykorzystywać różne techniki taneczne. Zakazany jest tylko rock and roll sportowy. Wykorzystuje się zarówno klasykę, balet, jazz i modern, elementy disco. Najtrudniejsze jest to, że show dance musi przekazać w tańcu jakąś myśl, jakąś treść, historię, czego np. w modernie czy w jazzie nie trzeba zrobić. W show dance trzeba mieć naprawdę sporą wyobraźnię, dobrych tancerzy, pomysł, rekwizyty. W tej chwili na świecie stało się modne, że zespoły przyjeżdżają z rekwizytami jakby do kręcenia filmu. Na ostatnich mistrzostwach świata była taka ekipa, która przez dwa dni składała rekwizyty do jednego tańca.
– Kto jest odpowiedzialny za choreografię?
– Głównym choreografem jest Lenka. Ona ma 90 procent pomysłów. Potem wspólnie to dyskutujemy, z reguły są to bardzo ostre kłótnie, a potem już robimy. Sporo zresztą do tej choreografii wkładają tancerze, którzy, jeżeli układamy jakąś sekwencję, coś nam podpowiadają. Czasem to wykorzystujemy, czasami nie, różnie to bywa.
– Jakie style taneczne łączy choreografia przygotowana na mistrzostwa świata?
– Mamy tam na pewno sporo klasyki, elementy jazzu. W choreografii wykorzystywane są także elementy akrobatyczne. Co w niej jeszcze będzie – tego nie wiem. Na mistrzostwa Polski robi się jakąś choreografię, a na mistrzostwa świata trzeba to rozbudować jeszcze o jakieś elementy. Jest czas do listopada, żeby to zrobić.
– Jakie koszty ponoszą członkowie zespołu? Ile kosztuje wyjazd na mistrzostwa świata?
– Członkowie zespołu opłacają składki. W grupach bardziej zaawansowanych to jest 600 zł rocznie, w tych mniej zaawansowanych 400 zł. Każdy wyjazd na mistrzostwa świata to ogromne koszty. Zawiera się w nich wykupienie licencji, opłaty startowe, hotel, wyżywienie, autobus. Łącznie około 30 tys. zł., które skądś trzeba wziąć. Tu dochodzimy do takiego paradoksu, że im mniej tytułów mistrzów Polski, tym jestem bardziej szczęśliwy, bo wtedy nie muszę jechać na mistrzostwa świata czy Europy.
– Jak wygląda rekrutacja do Mirażu?
– Podstawą są poczucie muzyki i rytmu, do tego rozciągnięcie. Nie może to być dziecko, które ma problem ze schyleniem się do przodu.
– Czy w związku z programami typu You can dance zauważył pan, że więcej dzieci próbuje dostać się do Mirażu?
– Nie. Nie ma to wpływu. Natomiast uważam wpływ tych programów na tancerzy za fatalny. Telewizja uczy ich, że bez pracy można zostać gwiazdą. A trzeba 7 – 9 lat pracy, żeby zostać dobrym tancerzem. Nie mówiąc już o tym, że dziwne są tam sposoby oceniania. W poprzedniej edycji You can dance mistrzyni świata nie przeszła nawet eliminacji. Na pewno, jeśli chodzi o popularyzację tańca to programy mają na to pozytywny wpływ. My jednak mamy ograniczoną liczbę miejsc w zespole. Nawet gdyby zgłosiło się do mnie 200 dzieci, nie jestem w stanie ich przyjąć.
– Dzieci przychodzą z własnego wyboru, czy czasem jest to presja rodziców?
– Różnie. Są dzieci, które chcą. Są też takie, których rodzice przez te dzieci chcą zrealizować własne ambicje. Ale to bardzo szybko wychodzi. Widać to potem przy zaangażowaniu na treningu. Między trenerami a tancerzami muszą przepływać fluidy. Jeżeli te fluidy płyną, wtedy naprawdę fajnie się pracuje i można wykrzesać coś z tego zespołu, a jak nie płyną, to owszem robi się to, ale efekty są średnie. Ważna jest też dyscyplina.
– Czy można być wyrzuconym z zespołu za brak dyscypliny?
– Tak. Były już takie przypadki. Chodzi o to, że takie osoby zachowują się nie fair w stosunku do koleżanek. Pracujemy ciężko przez 6, 7 miesięcy, a potem dziewczyna przestaje przychodzić na treningi, bo „hormony zaczęły działać”. Choreografia się psuje, nie wiadomo czy ta osoba będzie chodziła, bo pokaże się raz na trzy tygodnie. Po prostu nie można postępować w ten sposób. Skończyły się czasy amatorskiego tańca, choć oczywiście są jeszcze takie zespoły. Jednak my rozmawialiśmy na początku sezonu z rodzicami i przedstawiliśmy dwie koncepcje: albo prowadzimy zespół na zasadzie takiego amatorskiego kółeczka, przygotowujemy jedną, czy dwie choreografie, dzieci przychodzą jak chcą, albo prowadzimy to w ten sposób, jak od lat. Wtedy jednak niestety trzeba zrezygnować z urodzin babci, wyjazdu na wycieczkę szkolną. Trening jest podstawą, taka jest prawda. Dzieci, które tańczą u nas 6 – 8 lat, są już do tego przyzwyczajone, natomiast te nowe na samym początku muszą się tego nauczyć. Trudno im się np. pogodzić, że nie mogą w każdej chwili iść się napić. Jest przerwa, wszyscy idą pić. Nie może być tak, że coś robię i jedno dziecko czy dwójka sobie odchodzi, żeby łyknąć wody.
– Czy zdarzyło się, że zespół się wykruszył przed samymi mistrzostwami świata?
– W zeszłym roku mieliśmy taką sytuację, że kilka dziewczyn odeszło. Mimo to zdobyliśmy tytuł wicemistrza świata.
– Jakie cele stawia pan przed zespołem na nadchodzące mistrzostwa świata dance show w Riesie?
– W tych mistrzostwach jesteśmy chyba jednym z nielicznych zespołów na świecie, który w ciągu ostatnich czterech lat będzie w nich trzeci raz uczestniczył. Dwukrotnie udało nam się być w finale, tzn. 2 i 3 lata temu, co już jest samo w sobie dość sporą sztuką. Raz było to czwarte miejsce, czyli najgorsze miejsce dla tancerza i sportowca, o krok od medalu, raz piąte. Chciałbym być w finale, a już miejsce jest mniej istotne.
– Nigdy nie myślał pan o tym, żeby porzucić to i zająć się czymś innym?
– Co roku, od dwudziestu lat, zawsze na koniec sezonu. Oczywiście przesadzam, ale przychodzi takie zmęczenie… Jeśli pracuje się w normalnym zawodzie, to wiadomo co się będzie robiło za 5, 10, 20 lat. A tu pracuje się jakby cyklicznie, czyli od sierpnia do czerwca. Kiedy przychodzi już koniec tego cyklu, to wiadomo że człowiek jest zmęczony, szczególnie że kwiecień, maj to są najbardziej intensywne miesiące. Ja np. łącznie ze świętami nie miałem ani jednego wolnego dnia. Także lany poniedziałek był na sali. Jeżeli coś się chce osiągnąć, to niestety trzeba.
– Dziękujemy za rozmowę. Rozmawiały Justyna Kolorz i Dorota Wachholz.