Chcę, żeby mieszkańcy polubili swoje Marusze
Marusze są specyficznym fragmentem Wodzisławia. Formalnie nie istnieją, choć każdy wodzisławianin o nich słyszał. Są ostatnim rejonem miasta w kierunku Czech, graniczą z Turzą Śląską, a jednocześnie przynależą dzielnicowo do Starego Miasta. Parafialnie są częścią Turzy Śląskiej, choć część mieszkańców wybiera kościoły wodzisławskie. O plusach i minusach tej specyfiki, o ożywieniu Marusz i obudzeniu w jej mieszkańcach dumy ze swojego przysiółka rozmawiamy z Dariuszem Dyrszlagiem, społecznikiem, który od ponad roku próbuje na różne sposoby przypominać wodzisławianom o istnieniu tego zakątka ich miasta.
Dariusz Dyrszlag, wodzisławianin, społecznik, animator, wolontariusz Fundacji Orange, twórca strony www.marusze.pl , tegoroczny laureat nagrody prezydenta Wodzisławia w dziedzinie kultury i sztuki
– Tomasz Raudner: Niełatwo było namówić pana na rozmowę.
– Dariusz Dyrszlag: Nie lubię się afiszować. Byłbym szczęśliwy, gdyby pojawiło się więcej osób z Marusz angażujących się w organizację życia społecznego naszej części Wodzisławia. Najważniejsze, że powoli tak się dzieje, czego dowodem jest czerwcowy festyn z okazji Dnia Dziecka. Bez pomocy kilku osób nie dałbym rady wszystkiego ogarnąć.
– Pisaliśmy w „Nowinach Wodzisławskich” o projekcie „Marusze – zapomniana kolonia”, realizowanym razem z muzeum, którego efektem była ciekawa wystawa. To był początek ożywiania Marusz?
– Poniekąd, ponieważ początkiem tak naprawdę był konkurs ogłoszony przez Centrum Rozwoju Inicjatyw Społecznych, gdzie można było zdobyć pieniądze na lokalne projekty. Z własnych pieniędzy ciężko byłoby projekt zrealizować. Od lat interesuje mnie lokalna historia. We wniosku łatwo mi się pisało, co chciałoby się zrobić. Kiedy wniosek został wyróżniony grantem finansowym, to przyszedł czas na realizację. Projekt zakładał odświeżenie i zebranie informacji związanych z historią tej byłej kolonii fryderycjańskiej. Największym wyzwaniem było zebranie eksponatów od mieszkańców. Zapukałem prawie do każdego domu pytając, czy zostały im jakieś pamiątki rodzinne, zdjęcia i czy mi je wypożyczą. Ludzie mnie nie znali. Choć jestem rodowitym wodzisławianinem, na Maruszach mieszkam od trzech lat. Mimo wszystko zaangażowanie i świadomość mieszkańców pozwoliła zebrać ponad 200 eksponatów. Część z nich pochodziła z parafii ewangelickich oraz od pasjonatów mieszkających w okolicy. Sama organizacja wystawy była już znacznie prostsza - kilka kursów moim autem z eksponatami do muzeum i poproszenie muzealników, żeby wszystko sensownie ułożyli. Skoro była już wystawa, to kolejnym krokiem było zaproszenie mieszkańców na wernisaż, co miało być dla wszystkich wydarzeniem kulturalnym. Myślałem początkowo, żeby wystawę przygotować w Maruszach, ale nie ma tam odpowiedniego pomieszczenia. Stąd podsunąłem temat dyrektorowi muzeum, a on bez wahania zgodził się wkładając w organizację wraz z współpracownikami wiele serca.
Pokłosiem wystawy było odsłonięcie tablicy upamiętniającej rodzinę Goldmann, właścicieli cegielni, którzy poza tym, że byli właścicielami jednego z większych zakładów pracy w okolicy, to byli fundatorami jedynego obiektu sakralnego na Maruszach, kaplicy św. Teresy. Pomyślałem, że warto ich upamiętnić, znalazłem sponsora, firmę Gran–mar, która zgodziła się ufundować tablicę za darmo. Proboszcz z Turzy Śląskiej tablicę poświęcił podczas październikowych nabożeństw różańcowych.
– Właściwie terytorialne muzeum tak jak Marusze też jest częścią dzielnicy Stare Miasto.
– Tak (śmiech), można powiedzieć, że mieszkańcy przyszli do siebie na wystawę.
– Jednym z eksponatów była flaga Marusz przygotowana na wystawę. Miała zawisnąć, co ostatecznie się udało.
– Flaga, a przede wszystkim odświeżenie godła to był mój pomysł. Urodził się, kiedy przygotowywałem stronę internetową Marusz. Podczas opracowywania historii natknąłem się na kilka archiwalnych wizerunków godła na pieczęciach. Doszedłem do wniosku, że dobrze byłoby mieć taki znak, zwłaszcza, że większość mieszkańców Marusz nie wiedziała o istnieniu godła. Wszedłem w kontakt z heraldykiem Alfredem Znamierowskim, który zgodził się opracować godło i flagę na podstawie starych pieczęci. Ostatecznie nowa flaga zawisła na maszcie, ufundowanym przez wodzisławski Alumast na tzw. „maruszańskiej kempie” na terenie cmentarza ewangelickiego, dzięki czemu widoczna jest z daleka.
– Flaga wisi na terenie cmentarza ewangelickiego. Czy przez to ma podkreślać ewangelickie korzenie Marusz, czyli dawnej kolonii Dyhrngrund?
– I tak, i nie. Maszt ma przypominać naszą odrębność. Jest faktem, że miejscowość powstała dla kolonizatorów, którzy byli ewangelikami, ale dziś w tej liczącej około 400 osób społeczności mamy przynajmniej cztery wyznania. Przynajmniej ja wiem o czterech, także nie chciałbym, żeby umieszczenie flagi na cmentarzu ewangelickim oznaczało opowiedzenie się akurat za tym jednym wyznaniem. Sam jestem katolikiem. Tak naprawdę flaga zawisła w tym miejscu, gdyż było to najłatwiejsze rozwiązanie pod względem organizacyjnym. Ustawienie masztu na innym terenie oznaczałoby znacznie więcej kłopotów do pokonania i koszty przewyższające wartość projektu, mijałoby się to więc z celem.
– Jakie inne lokalizacje były brane pod uwagę?
– Sąsiedni placyk, na którym niegdyś stała karczma.
– Jak na codzienne życie kolonii wpływa fakt, że z jednej strony przynależy do ścisłego centrum miasta, a z drugiej to rogatki Wodzisławia mające silne powiązania z Turzą w związku z byciem częścią tamtej parafii?
– Co prawda mieszkam tu od nieco ponad trzech lat, ale widzę, że podzielenie między Wodzisław a Turzę destabilizuje trochę społeczność. Część dzieci chodzi do szkoły w mieście, część do Turzy. Ludzie są podzieleni odnośnie przynależności parafialnej. Z jednej strony jest to pewne utrudnienie podczas organizacji różnych przedsięwzięć, a z drugiej ten swoisty tygiel przemieszania parafialnego i wyznaniowego tak małej społeczności wyróżnia Marusze na mapie Wodzisławia. Innym problemem jest pomijanie naszej miejscowości w różnego rodzaju inwestycjach miejskich. Przynależność do dzielnicy Stare Miasto stawia Marusze na straconej pozycji w momencie pozyskiwania funduszy np. na poprawę stanu dróg, budowę placu zabaw, czy tak błahej sprawy jak zakup zamykanej tablicy ogłoszeniowej, o którą od dłuższego czasu prosimy. Kto zechce inwestować w peryferyjne tereny miasta?
– 20 czerwca odbył się festyn z okazji Dnia Dziecka i z tego, co wiem, był udany. Skąd pomysł?
– Rok temu w Turzyczce razem z rodziną i znajomymi przygotowaliśmy festyn dla dzieci z Wodzisławskiej Placówki Wsparcia Dziennego „Dziupla”. Współpraca z dziećmi i pracownikami placówki była tak udana, że postanowiliśmy powtórzyć imprezę. Zastanawialiśmy się, czy udałoby się zorganizować podobną zabawę dla „Dziupli” na Maruszach, z udziałem naszych maruszańskich dzieci. Do idei festynu przychyliła się Fundacja Orange, która była głównym sponsorem. Łatwiej było mi to zorganizować z uwagi na fakt, że jestem wolontariuszem w tej fundacji. Skrzyknęliśmy dzieci z Dziupli i Marusz, straż pożarna z Turzyczki zrobiła nam pokaz. Były konkursy, quiz z bezpiecznego korzystania z Internetu, przejazdy bryczką, pieczenie kiełbasek. Dzieci startujące w konkurencjach mogły wygrać cenne nagrody. Jestem ogromnie wdzięczny lokalnym przedsiębiorcom jak hurtownia drobiu i wędlin „Magda”, Gościniec Wodzisławski, piekarnia Kozielski, Pilsner Pub, także urzędowi miasta, służbom komunalnym, MOSiR za zabezpieczenie imprezy, a przede wszystkim mieszkańcom. Pan Alojzy Firla napracował się przy organizacji bardzo mocno, pan Eryk Brychcy zgodził się jeździć bryczką. Wszystko bezinteresownie. Dzięki sponsorom dzieci z Dziupli otrzymały stół – piłkarzyki, drugi stół został wylosowany w loterii przez mieszkańców Marusz.
– Dlaczego w ogóle angażuje się pan w Marusze?
– Zwykły lokalny patriotyzm. „Marusze– Moje Miejsce na Ziemi”– to hasło promocyjne na stronie marusze.pl. Angażuję się, bo tu mieszkam i chciałbym żeby moje otoczenie było jak najlepsze. Chciałbym żeby ze swojego miejsca zamieszkania byli dumni wszyscy mieszkańcy. Mieszkając przez długi czas na wodzisławskim blokowisku jeszcze bardziej doceniam miejsce, w którym mieszkam obecnie, gdzie bardzo często pod domem mogę spotkać sarny, czy bażanty. Niektórzy, mam wrażenie, nie doceniają tego co posiadają.
– Plany na przyszłość?
– Planów mam bardzo wiele. Wszystko zależy od zaangażowania innych i oczywiście finansów.
W tym wszystkim ma nam pomóc powołanie stowarzyszenia skupiającego ludzi, którym nie jest obojętne to miejsce. Najbliższe plany oprócz założenia stowarzyszenia, to organizacja dwóch rzeczy. Pierwsza to budowa placu zabaw na skwerze koło cmentarza, a druga to festyn na koniec wakacji, ale już typowo biesiadny, śląski, dla wszystkich mieszkańców. Planuję muzyków, inscenizację historyczną. Przy czym mocno liczę na włączenie się lokalnych sponsorów i przynajmniej kilku osób w organizację, bo ciężko wszystko ciągnąć w pojedynkę. Ciekawy pomysł podsunął też jeden z mieszkańców – „Memoriadę”, czyli konkursy dla uczniów głównie szkół podstawowych na ćwiczenie pamięci. Zobaczymy, co z tych planów zrealizujemy.
Dziękuję za rozmowę.