Krystyna i Ekard Matuszkowie małżeństwo po włosku
Są lata 50. i czasy głębokiej komuny. Młody chłopak ze wsi marzy o nauce fryzjerstwa u mistrzów w Rzymie. Zwierza się z tego swojej sąsiadce, która jest rodowitą Włoszką. Ta wpada na pomysł by zeswatać go ze swoją córką. Młodzi zakochują się w sobie, pobierają i w podróż poślubną jadą do Włoch. Mimo, że Rzym jest na wyciągnięcie ręki, wracają do Polski i otwierają salon fryzjerski „Roma”. Tak mógłby wyglądać opis romantycznego filmu. Ten scenariusz napisało jednak życie.
Chłopak z Lubomi podbija Europę
Choć pan Ekard urodził się w Lubomi i do dziś w niej mieszka, czuje się raciborzaninem, bo całe swoje zawodowe życie spędził w tym mieście. – Fryzjera to ja się bałem od dziecka. Do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś sam nim zostanę – mówi ze śmiechem mistrz, który ma za sobą 56 lat pracy zawodowej, i jak to często w życiu bywa, wszystko za sprawą przypadku. – Nie dostałem się do Technikum Ekonomicznego w Raciborzu. Zajrzałem więc kiedyś do zakładu przy placu Wolności, który należał do Spółdzielni Fryzjerów w Kędzierzynie i tak się zaczęła moja przygoda – opowiada.
Kursy organizowane w szkole zawodowej, przeplatały się z praktyczną nauką zawodu. Przyuczający się do fryzjerskiego fachu młodzi ludzie musieli być przygotowani na wiele sytuacji, które w latach 50. były standardem. – W męskich salonach stały dość często używane przez klientów spluwaczki, które zawsze napawały mnie obrzydzeniem. Nie lubiłem też golenia bo panowie, którzy zamawiali tę usługę, często zapominali o podstawowych zasadach higieny osobistej – wspomina pan Matuszek, który musiał sobie jednak nieźle radzić, bo szef, po półtora roku nauki, wysłał go na konkurs uczniów do Sieradza. Stanąć w szranki z innymi w rodzinnym mieście znanego na całym świecie mistrza fryzjerstwa Antoniego Cierplikowskiego, było dla młodego chłopaka ogromnym wyzwaniem. – Wygrałem konkurs i w nagrodę pojechałem na wycieczkę do Bułgarii i Rumunii. Kiedy wróciłem, wszyscy zazdrościli smarkaczowi ze wsi, że miał okazję zobaczyć kawałek świata – mówi mistrz. Spółdzielnia zadowolona z osiągnięć młodego chłopaka wysłała go na kolejny międzynarodowy konkurs fryzjerski krajów socjalistycznych do Budapesztu, na którym ekipa z Polski zajęła trzecie miejsce.
Po trzech latach pan Matuszek zdał w Opolu egzamin czeladniczy, a pierwsze samodzielne stanowisko objął w zakładzie fryzjerskim w Kuźni Raciborskiej. Oglądając jego dyplom mistrzowski z 13 grudnia 1967 roku pytam o nietypowe imię. – Lubomia przed wojną była niemiecka, stąd ten Ekard. Jedni pisali go przez „d” a inni przez „t” i zrobiło się straszne zamieszanie w dokumentach. W moim pierwszym zakładzie fryzjerskim w końcu zaczęli do mnie mówić Gerard – tłumaczy mistrz. Przyzwyczajeń nie zmieniła nawet PRL-owska władza, która niemieckiego Ekarda zamieniła panu Matuszkowi na polskiego Tadeusza. Klienci do tej pory obcinają się u Gerarda, który dzięki licznym konkursom fryzjerskim zwiedził cały świat.
Chinki z mokrą Włoszką
W czasach, gdy młody fryzjer zaczynał swoją pracę zawodową, przemysł kosmetyczny był w powijakach. – Nie mieliśmy żadnych rozjaśniaczy, a praca z perhydrolem to było prawdziwe wyzwanie. Jak pani położyła na głowę źle przygotowany roztwór, na włosach pojawiał się żywy ogień – tłumaczy pan Matuszek. Na rynku nie było farb, nie mówiąc już o odżywkach czy dobrych szamponach. – Starsze panie kupowały farbę metaliczną, która dawała zielonkawo-szary kolor. Nie zawsze chciały się do tego przyznać, a dla fryzjerów ta informacja była bardzo ważna bo po takiej farbie, oprócz układania włosów nie można już było robić żadnych zabiegów – tłumaczy pan Ekard.
Własny zakład przy ul. Bankowej otworzył w 1969 roku – Pamiętam ten dzień jak dziś, bo właśnie wtedy urodził się mój syn Krystian. Żona jeszcze do ostatniej chwili pomagała mi w salonie wieszając firany i prosto stamtąd trafiła do rydułtowskiego szpitala – wspomina mistrz, który mimo swoich 70 lat codziennie przyjeżdża do salonu, bez którego nie wyobraża sobie życia. – Wchodzą kiedyś do „Romy” dwie starsze klientki, których nie widziałem od wielu lat, i zdziwione wołają od progu: To ty jeszcze pracujesz? Myślałyśmy, że już dawno nie żyjesz – opowiada ze śmiechem.
Takich zabawnych sytuacji zdarzyło się w ciągu 56 lat zawodowej pracy wiele. – Z okazji organizowanej w PRL-u wymiany młodzieży krajów socjalistycznych, do Raciborza przyjechały Chinki. Trafiły do mojego zakładu, bo chciały sobie zafundować przed wyjazdem mokre Włoszki. Miały włosy twarde jak drut i trwałą musieliśmy powtarzać trzy razy zanim chwyciła – wspomina pan Matuszek i dodaje, że mimo problemów, dziewczyny wyszły zachwycone swoim nowym wyglądem.
Pewna konduktorka z PKS-u, która całe życie była stuprocentową brunetką, poprosiła go kiedyś, żeby jej rozjaśnił włosy. – Kolor wyszedł bardzo ładnie, fryzjerka upięła jej koczek i zadowolona opuściła zakład. Kiedy nazajutrz rano przyjechałem do pracy zastałem ją drzemiącą pod drzwiami salonu. Okazało się, że mężowi tak bardzo nie podobała się jako blondynka, że nie wpuścił jej do domu – wspomina pan Matuszek, który dzięki kolejnej farbie uratował małżeństwo.
Rzymskie wakacje
Nie bez powodu zakład fryzjerski pana Matuszka nosi nazwę „Roma”. – Zawsze chciałem pojechać do Rzymu, który obok Paryża były kolebką europejskiego fryzjerstwa. Jako młody chłopak zwierzyłem się z tego swojej sąsiadce, która była rodowita Włoszką i usłyszałem radę: ożeń się z moją córką, to będziesz mógł pojechać – mówi pan Matuszek. Zanim jednak pomysł udało się zrealizować, musiał zdobyć serce dziewczyny. W tym wypadku przydatne okazały się jego zdolności fryzjerskie. – Pani Olga przyprowadziła kiedyś swoją córkę, żebym ją obciął. Ta dziewczyna o czarnych długich włosach podobała mi się od dawna, więc nie chciałem jej zbyt szybko wypuścić. Ciąłem, ciąłem i ciąłem aż nie było już czego ścinać i wyszła fryzura „na chłopczycę” – relacjonuje mistrz. Pani Krystyna przepłakała z tego powodu całą noc, ale nie wpłynęło to na ich wzajemne relacje. Zaczęli razem dojeżdżać z Lubomi do Raciborza. Ona – do liceum, on – do pracy w zakładzie fryzjerskim, którego stałą klientką była dyrektorka tej szkoły. – Pani Irena Ścibor-Rylska była damą w każdym calu i do modnych fryzur przywiązywała ogromną wagę. Zawsze przynosiła ze sobą jakimś cudem zdobyte farby do włosów i przy okazji relacjonowała mi jak idzie Krysi w szkole – wspomina pan Matuszek.
W końcu w marcu 1967 roku odbył się ich ślub. Pannę młodą czesał oczywiście jej narzeczony, który tym razem zaproponował francuską falę z bocznym kokiem. W podróż poślubną wyruszyli do Włoch, a ich stolica stała się dla mistrza pierwszą szkołą tego, jakie zawód fryzjera daje możliwości na Zachodzie. – Kuzynka mojej żony wprowadziła mnie do tamtejszej elity fryzjerów, pod kierunkiem których zacząłem się szkolić. Modne były wtedy cięcia geometryczne, odpowiednio wymodelowane, które stały się po moim powrocie do Raciborza hitem – opowiada.
Od tej pory pan Matuszek często powracał do Rzymu, z którego zawsze przywoził najnowsze katalogi, nowinki kosmetyczne i fryzjerskie. Tam nauczył się robić najmodniejsze wtedy pasemka i osławioną mokrą Włoszkę. – Pracowałem dzień i noc, aż w końcu opanowałem wszystko do perfekcji. Największy problem stanowił jednak brak odpowiedniego sprzętu. Sprzedałem więc wszystko co miałem i kupiłem aparat do wykonywania mokrej Włoszki i potrzebne płyny. Wracałem do Polski goły, ale wesoły – wspomina pan Ekard.
Wkrótce okazało się, że warto było zaryzykować. Wszystkie raciborzanki chciały mieć na głowie loczki, a do salonu, w którym zaczęły się robić kolejki, trafiła w końcu jego żona. – Spodobało mi się fryzjerstwo i pod okiem męża zrobiłam egzamin czeladniczy i mistrzowski. Od niego można się było dużo nauczyć, a ja byłam posłuszną uczennicą – opowiada pani Krystyna. Mistrz dodaje, że nie było łatwo szkolić własną żonę, ale żadnej taryfy ulgowej nie miała. – Słuchała mnie tylko w zakładzie, w domu już nie chciała – wspomina ze śmiechem.
Od tej pory pracowali razem, a wszystkie pieniądze jakie zarabiali dostawał Orbis. Bo podróże, oprócz fryzjerstwa, są pasją Matuszków. Wszędzie gdzie bywali mistrz, z zawodowej ciekawości, przyglądał się oryginalnym fryzurom. – Żona zawsze zwracała mi uwagę: Ty się ciągle na te kobiety gapisz, a ja odpowiadałem: nie na kobiety, na ich włosy – wspomina.
Kiedy pytam ich o plany na przyszłość i marzenia, bez zastanowienia wymieniają wakacje w Rzymie. Bo wieczne miasto jest miejscem, do którego wciąż chcą powracać, a dzięki „Romie”, jego cząstka na zawsze pozostanie w Raciborzu.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły