Kiedy arena staje się życiem
W ciągu jednego sezonu odwiedzają z programem 200 miast. Niedawno byli w Wodzisławiu i Rydułtowach. Codziennie pokonują wielokilometrowe trasy i śpią w innym miejscu. – Właściwie nie odczuwamy tych zmian tak mocno, bo my żyjemy w swoim miasteczku. Nawet przyczepy staramy się ustawiać zawsze tak samo, żebyśmy się nie musieli szukać – tłumaczy właściciel Cyrku Arena Mirosław Złotorowicz.
Z żoną Agnieszką występował na arenie ponad 20 lat. – Stanowiliśmy duet ekwilibrystów na drabinach. To był ogromny stres wziąć na siebie odpowiedzialność za tę drugą osobę, bo nie wszystkie ćwiczenia można było wykonywać z zabezpieczeniami. Jeden błąd może nas doprowadzić do kalectwa – tłumaczy artysta. Od dwóch lat nie występuje na drabinach i jak sam przyznaje, nie mógłby już do tego wrócić. Pani Agnieszka wycofała się z pracy w cyrku gdy pojawiły się dzieci. Dziś na stałe mieszkają w Starachowicach. Pod miastem mają dużą bazę z nowoczesnymi stajniami, halę remontową i hotel dla pracowników.
– Rozłąka z rodziną teraz jest łatwiejsza. Spotykamy się co 2 tygodnie, bo tak ustalam miejsca występów, by na początku trasy być blisko domu. A kiedy zaczynają się wakacje, rodzina do mnie dołącza – mówi pan Mirek. 13-letni Maciek i 5-letni Mateusz towarzyszą tacie w trasie i pracy, ale jest jeszcze za wcześnie by wiedzieli czy z cyrkiem zwiążą swoje życie. – Nie zamierzam im niczego narzucać. Przeszedłem długą drogę od biednego artysty, który nie miał często co jeść, do właściciela pierwszoligowego cyrku, który stworzyłem od podstaw – podsumowuje z uśmiechem Mirosław Złotorowicz.
Żonglowanie czasem
Oleg Czapla występował w wielu krajach Europy, ale to nie pieniądze tylko dobra atmosfera decyduje o jego wyborach. – My tu jesteśmy jak jedna rodzina. Spędzamy ze sobą wiele miesięcy i wszystko musi grać – tłumaczy. Na co dzień żongluje piłeczkami i maczugami, ale w jednym z programów krakowskiej telewizji zamienił je kiedyś na patelnie. – Poćwiczyłem jeden dzień i się udało – mówi Oleg, który miał zaledwie 11 lat, gdy trafił we Lwowie do istniejącego przy domu kultury koła żonglerki. – Na początku chciałem zostać piłkarzem, ale potem brat poznał mnie ze swoim kolegą, który się tym zajmował i po podstawówce znalazłem się w Szkole Cyrkowej w Kijowie – dodaje. W 1993 roku Oleg przyjechał do Polski. – Zwiedziłem kilkanaście krajów, ale tu mi się bardzo podoba. Mogę się bez problemu porozumieć, odpowiada mi mentalność Polaków, którzy już potrafią rozróżnić Rosjanina od Ukraińca – tłumaczy i dodaje, że bardzo przeżywa to co teraz dzieje się na Ukrainie. – Tam mieszka moja mama i brat z rodziną. We Lwowie zbudowałem dom i do niego zawsze powracam, gdy nie jestem w trasie. Wierzę, że wszystko skończy się dobrze, bo inaczej być nie może – mówi artysta.
Oswajanie strachu
Jak mogło się potoczyć życie chłopca urodzonego w cyrku i wychowywanego między dzikimi zwierzętami? Oczywiście został treserem. – Ojciec pracował z tygrysami, lwami, jaguarami, czarnymi panterami i leopardami. Mama miała numer z hipopotamem i pięcioma tygrysami. Kiedy wyruszyli w kolejną trasę była w ciąży. Przyszedłem na świat na którymś postoju naszego cyrku – tłumaczy Thomas Ringel. Zwierzęta zawsze były mu bardzo bliskie. Skończył zoologię na uniwersytecie w Pradze, a potem poszedł w ślad rodziców Olgi i Iwana. – Kiedy skończyła się komuna, państwowe cyrki przestały funkcjonować. Treserzy dostali od władz propozycję, że albo kupią od państwa zwierzęta, które tresowali, albo pójdą one na odstrzał. Mój ojciec wziął wtedy kredyt i wykupił 8 tygrysów i hipopotama, musiał też kupić ciężarówki do ich przewozu i bazę – opowiada artysta, który przejął po nim schedę.
Żona Olga też pochodzi z rodziny cyrkowej. Występuje na pokazach z hula-hop. Dzieci Ringelów, tak jak kiedyś ich tata, dopóki były małe jeździły w trasy z rodzicami. Teraz zajmuje się nimi babcia. Czy pójdą w ślady dziadków i rodziców? – 15-letnia Olga chce być lekarką a 13-letni Thomas trzy lata temu dostał się do finału czeskiej edycji „Mam talent”. Pięknie śpiewa i występuje od tego czasu w musicalach – opowiada Thomas, który oswaja nie tylko zwierzęta, ale i własny strach. – Nie wolno się bać, jeśli pojawia się niepewność, to lepiej do klatki z lwami nie wchodzić. One muszą czuć przede mną respekt, ale ja taki sam respekt muszę czuć wobec nich. Tu jest też potrzebny wzajemny szacunek. W klatce nie mam żadnych zabezpieczeń. Wszystko zależy ode mnie, od nich i od Boga – opowiada treser. Zwierzęta stały się dla Ringelów członkami rodziny. – Mam świetnego weterynarza, który specjalizuje się w dzikich zwierzętach i w razie potrzeby potrafi dojechać do nas bez względu na to gdzie się znajdujemy – wyjaśnia treser.
Balansowanie na krawędzi
Kiedy pięcioletnia Ania postanowiła, że będzie występować w cyrku, nikt z jej rodziny nie potraktował tego poważnie. Za miesiąc, góra dwa jej przejdzie – myśleli. Ale upór małej dziewczynki wszystkich zaskoczył. – Jeździłam cztery razy w tygodniu z Doniecka do szkoły w Konstantynówce. Tam na trzygodzinnych zajęciach z gimnastyki poznawałam podstawy akrobatyki – tłumaczy Anna Kołtakczan. Pierwszy raz trafiła do cyrku rosyjskiego na Uralu. Z mężem Aleksandrem pracuje od sześciu lat. Przygotowują wspólnie akrobacje na linie pionowej i ekwilibrystykę na trapezie. Muszą się rozumieć tak samo dobrze na ziemi jak i pod kopułą areny, bo wzajemnie za siebie odpowiadają. Tu nie ma miejsca na kłótnie, ani nieporozumienia bo ceną jest życie. – Niech pani zobaczy – Anna pokazuje wielkiego sińca pod okiem Aleksandra – kopnęłam go nogą. Takie wypadki często się zdarzają, ale zawsze niechcący – dodaje ze śmiechem.
W malutkiej przyczepie kempingowej toczy się ich całe życie. Poza trasą mieszkają w Kijowie, ale ich córka, 8-letnia Anastazja jest z babcią w Doniecku. Przez wiele lat towarzyszyła mamie w pracy, ale gdy musiała iść do szkoły Anna chciała jej zapewnić stabilizację. – Bardzo za nią tęsknię, ale wiem, że wykształcenie jest ważne. Przyjedzie do nas na wakacje – tłumaczy akrobatka i dodaje, że jej córka kocha cyrk i uwielbia ćwiczyć, niewykluczone, że wybierze więc taką samą drogę życiową. Pytam Annę, czy właśnie tego chciałaby dla córki. – Kiedy występuję sama, nie myślę o strachu i ryzyku, ale trudno mi sobie wyobrazić co bym czuła, gdyby Anastazja była na linie. Pewnie serce by mi wyskoczyło z piersi – przyznaje.
Tekst Katarzyna Gruchot
Zdjęcia Paweł Okulowski