Rozpryskujące się reflektory i wgnieciona karoseria, czyli jazda na maksa
Łukasz Rduch z Połomi opowiada o zwycięstwie w rajdzie samochodowych wraków i motoryzacyjnej pasji
Miał wysłużoną hondę civic, która nadawała się już tylko na złom. A że od zawsze pasjonował się wyścigami samochodowymi, postanowił wziąć udział w wyścigu aut-wraków. 30-letni Łukasz Rduch z Połomi na katowickie zawody pojechał na luzie, bez przygotowania i wygrał tegoroczny „Wrak-Race Silesia”, pokonując ponad 70 rywali.
Czasy studenckie
Swoją hondę (rocznik 1994) pan Łukasz kupił będąc jeszcze studentem budownictwa. Zanim auto padło, w ciągu 6 lat przejechał nim 150 tys. km. - Zawieszenie wpadło do auta i czterech blacharzy stwierdziło, że nie ma tego już do czego przyspawać, bo reszta też była w opłakanym stanie – opowiada mężczyzna. - Blacharz zespawał więc auto tak, by można nim było dojechać na złomowisko.
Ale wtedy kolega pana Łukasza, rajdowiec, którego auto też było w agonalnym stanie zaproponował udział w rajdzie wraków. – Powiedział: „zrobimy wunderteam i jedziemy” – mówi Łukasz Rduch. - O rajdach nie miałem pojęcia, nigdy w czymś takim nie uczestniczyłem, ale że lubię jeździć i interesuję się wszelkiej maści wyścigami, postanowiłem spróbować swoich sił.
Ostro
Jednak tak wyszło, że kolega pana Łukasza znalazł kupca na swoje auto i ostatecznie na rajd nie pojechał. Połomianin na wyścigi pojechał więc sam. Kibicowały mu żona Ola i roczna córeczka Karolka. Na styczniowe zawody do Katowic pojechali dwoma autami. – Ja jechałem swoim wrakiem, a żona z córeczką drugim autem, bo przecież po zawodach trzeba jakoś wrócić do domu. - W drodze na rajd zatrzymaliśmy się, by zatankować auto męża, no i na stacji benzynowej w Żorach honda męża zgasła i już nie chciała odpalić – wspomina pani Ola. – Kupiliśmy więc kable i doładowaliśmy akumulator.
Do Katowic przyjechali na dwie minuty przed ustalonym czasem zapisów. Trasa rajdu prowadziła po gliniastym terenie, pełnym muld. Ale ponieważ był wtedy duży mróz, wszystko zmarzło na kość. - Wyścig – godzina jazdy na maksa, po bardzo ciężkim terenie – wspomina mężczyzna. - W eliminacjach nie było jeszcze tak źle, ale w półfinale jazda była ostra. Zderzenia, ktoś kogoś próbował wypchnąć z trasy. Jak ktoś mi z boku przyłożył, to boczna szyba mojej hondy rozsypała się w drobny mak i wpadła do środka auta. I tak jechałem sobie bez szyby, przy temperaturze minus 15 stopni C, a i tak było mi tak gorąco, że się ze mnie lało.
Byle do mety
Decydując się na uczestnictwo w rajdzie pan Łukasz myślał tylko o tym, by dojechać choć do pierwszego zakrętu. Tym bardziej, gdy już na miejscu zobaczył swoich rywali, stałych bywalców rajdów, którzy mieli ze sobą na wymianę np. opony z kolcami, różne zestawy części. Ale w trakcie kolejnych etapów rajdu okazało się, że panu Łukaszowi idzie całkiem nieźle.
Z każdym kolejnym okrążeniem czuł się na trasie coraz lepiej. Nic to, że zakręty były ciasne, a zmarznięte muldy wybijały auto bardzo wysoko. – Przy pierwszym okrążeniu wpadłem na muldę z dużą prędkością, auto wybiło i jak spadło na ziemię, to widziałem tylko rozpryskujące się szkło rozbitych reflektorów – śmieje się trzydziestolatek. – Na dzień dobry byłem bez świateł, bez zderzaka. Przed kolejnymi muldami byłem ostrożniejszy i starałem się hamować, by dojechać do mety.
W trakcie kolejnych okrążeń auto sukcesywnie gubiło to i owo. Oprócz reflektorów i bocznej szyby „poszedł” tylny zderzak, wydech został na dziurach, o wgnieceniach na karoserii nie ma co wspominać. Szlag trafił też chłodnicę i spod maski zaczęło się okropnie kopcić.
Na to się nie da patrzeć!
Żona pana Łukasza obserwowała wyścig na widowni. – Co chwilę podchodziłam, by zobaczyć jak idzie mężowi, ale za długo nie dało się patrzeć na to, jak auta się zderzają – mówi pani Ola. - Nie wyglądało to za dobrze.
Na szczęście pan Łukasz przejechał wyścig bez jednego siniaka. Tylko następnego dnia dały o sobie znać straszne zakwasy, ręce bolały od ciągłego kręcenia kierownicą.
Do końca pan Łukasz nie wiedział, jaki wynik osiągnął. – Wydawało mi się, że jest nieźle, ale nie przypuszczałem, że jest aż tak dobrze. Kiedy okazało się, że wygrałem pomyślałem: ale jaja. Kiedy po wyścigu zadzwonił do kolegi, który namówił go na rajd, ten nie mógł uwierzyć w zwycięstwo rajdowego nowicjusza. - Wcześniej mówił mi, że będzie tam zacne grono rajdowców, a tu okazało się, że wygrałem ja – śmieje się połomianin.
Oczy ze zdumienia przecierała też żona pana Łukasza. - Podoba mi się pasja męża, sama też pod jego wpływem zaczęłam bardziej interesować się motoryzacją. Ale wyścig mu odradzałam, bo to niebezpieczne. Ale Łukasz się uparł i nie było rady. Kiedy jechał na rajd żartował, że jedzie po zwycięstwo, ale nie myśleliśmy, że to się rzeczywiście ziści – mówi pani Ola.
Teraz pan Łukasz szuka dla siebie kolejnego auta do jazdy na co dzień. Myśli też o ściganiu się. – Jak raz wyszło, to może trzeba spróbować ponownie. Może nie w wyścigu wraków, bo jak wygram, to nic nowego, a jak przegram, to tylko wtopię – uśmiecha się trzydziestolatek. - Może więc amatorski rajd samochodowy? A może motory?
(abs)