Jadę sobie motorem, na głowie mam sombrero i jest pięknie
Motoryzacyjna pasja 73-letniego Ernesta Ostrzołka z Połomi
POŁOMIA - Kiedy zobaczyłem ten motor, usłyszałem jego warkot, wiedziałem, że będzie mój. Do tego dwa srebrne kaski, odpowiednie skórzane ubranie, buty kowbojki. To takie moje ostatnie marzenie na stare lata – mówi 73-letni Ernest Ostrzołek, który od czterech lat jeździ motorem honda shadow.
Dwukołowe cacko waży 280 kg i ma silnik o pojemności 1100 cm3. – Dać sobie z nim radę nie było łatwo – przyznaje pan Ernest. - Tym bardziej, że od 55 lat nie jeździłem motorem. Kiedy ruszyłem nim pierwszy raz, trochę mną „zamiatało”. A teraz już spokojnie, jeżdżę sobie do Wisły, na Jasną Górę, na zloty motocyklowe. I czuję się taki wolny.
Najpierw była „emzeta”
Motoryzacyjna pasja Ernesta Ostrzołka zaczęła się od motocykla - „emzety”. Pierwszą kupił jako 16-latek. – Szkrobołech te pieniądze, szkrobołech, zarabiałem pracując u gospodarzy na roli, czasem zdarzyło się, że zamiast do szkoły szedłem zarobić przy sianokosach, przy żniwach. Pracowałem też przy budowie dróg i tak odkładałem na motor – wspomina. – A jak już go kupiłem, to dopiero było. Synek z motorym! Dziewczyny co rusz prosiły, żebym je przewiózł na tej emzecie – uśmiecha się połomianin.
Szeryf jedzie na porodówkę
Po kilku latach, pracując już wtedy w kopalni, zamienił emzetę na nowszy model. – Ale za jakiś czas zaczęły mnie kręcić auta. Dowiedziałem się, że jest chętny do sprzedaży wartburga, który w dodatku miał radio – wspomina pan Ernest. - Kupiłem go w 1960 roku.
Auto w tamtych latach! – Jo boł szeryf – uśmiecha się pan Ernest. – Woziłem młode pary do ślubu, rozwoziłem gości weselnych, woziłem dzieci do chrztu, księdza z ostatnim namaszczeniem do chorych, odwoziłem ludzi do szpitala, ciężarne na porodówkę. Niewiele brakowało, a jedna z kobiet urodziłaby w moim aucie. Ale zdążyliśmy dojechać do szpitala. Co rusz ktoś mnie prosił o jakiś kurs. Zajmowało to dużo czasu, ale nigdy nie odmawiałem. Bo w życiu trzeba być życzliwym, a jeden dobry uczynek zwróci się dziesięciokrotnie – dodaje mężczyzna.
Krążownik szos i kasiora
W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku nowym nabytkiem pana Ernesta był opel record. Dorabiał sobie nim jako taksówkarz. – Na to auto pożyczyłem pieniądze od starzyka. Jak dziś pamiętam: „pożyczylibyście mi 20 tysięcy? – zagadnąłem go. – „Pódź” – powiedział, zszedł do piwnicy i z komina wyciągnął słoik z 10 tys. zł, potem ze sterty buraków wyciągnął drugi słoik z kolejnymi 10 tysiącami. I bez zająknięcia mi je pożyczył. To dopiero było auto, prawdziwy krążownik szos – wspomina mężczyzna. - A kasiorę na tej taryfie jaką się zarabiało!
Pan Ernest wspomina mieszkańców hoteli robotniczych, których nieraz miał okazję wozić autem do Wisły. – Często prosili mnie, bym jechał „na czerwoną kreskę”, płacili za to ekstra. Na liczniku opla zaznaczone były kreski: zielona, żołta, no i czerwona. A ta oznaczała jazdę z prędkością 100 km/h. No i jak klient sobie życzył, to jechałem ponad tą czerwoną kreskę, nawet 120/h – śmieje się połomianin.
Miał swoich stałych klientów, których woził np. do Warszawy, na lotnisko Okęcie. Bywało, że taki kurs trafił mu się i trzy razy w tygodniu. – Polskę mam zjeżdżoną wzdłuż i wszerz. Nie potrzebuję żadnej nawigacji – mówi mężczyzna.
Uciekaj przed czarną wołgą
Jednym z ciekawszych aut w kolekcji pana Ernesta była sławetna czarna wołga. Ta, o której krążyły legendy, że kradnie dzieci. – No właśnie. Raz wracałem z Wrocławia i zabłądziłem. Drogą szła kobieta z małą dziewczynką. Chciałem ją zapytać o drogę. Hamuję, a one jak mnie zobaczyły w tej wołdze, to od razu heja… i w pole.
Pan Ernest w swoim życiu przejechał autami ok. 5 mln kilometrów. Był m.in. kierowcą autobusu, jeździł tirami, lawetami. Teraz na jego podwórku stoi minibusik – toyota hiace i wymarzony motor - honda shadow. – Tak naprawdę, to nigdy nie myślałem, że będę miał taki motor. I to na starość. A teraz jadę sobie hondą, na głowie mam sombrero i jest pięknie.
(abs)