Miał być ogród jak z bajki, jest wstyd
Ukradli lawendę i ozdobne kamienie, połamali wiśnie - przez złodziejaszków i wandali nowe przestrzenie zieleni w Radlinie mogą wkrótce przestać cieszyć oko
RADLIN Władze Radlina dokładają starań, by w mieście nie zabrakło zieleni. Szczególnie Marcel zmienił swe oblicze, bo miasto stawia na powrót do korzeni. Kolonia Emma, podobnie jak inne osiedla patronackie na Śląsku (w tym najsłynniejszy Nikiszowiec) została zaprojektowana jako osiedle-ogród. Idea przyświecająca twórcom osiedla przez lata odeszła w zapomnienie. Jednak Radlin powrócił do niej, tworząc nowe przestrzenie zieleni w tej zabytkowej części miasta. - Ponieśliśmy bardzo duże wydatki na nasadzenia. Proszę sobie wyobrazić, że jeden krzak lawendy to co najmniej kilkanaście złotych. Jeden krzew rododendronu to kilkadziesiąt złotych. I to hurcie - mówi wiceburmistrz Radlina, Zbigniew Podleśny.
To nie kosmici
Potrzebę zieleni poczuli także inni. Tylko okazali ją w dość naganny sposób. Nazywając rzecz po imieniu - ukradli część roślin. Nie wiadomo, kim są sprawcy kradzieży. Pozostały po nich nieestetyczne wyrwy. - Zniknęło 40 krzewów lawendy. A także kamienie z „suchej rzeki” - wylicza wiceburmistrz. Co więcej, zieleń padła też ofiarą wandalizmu. - Posadziliśmy dość rzadkie wiśnie. Jedna już została złamana. Drzewka w innych punktach miasta też są ukręcone - nie kryje rozgoryczenia włodarz.
Brzydkie wyrwy po skradzionych roślinach zostaną uzupełnione. Bo jest niewielki zapas. Ale na tym koniec. Więcej roślin nie ma. A na kolejne zakupy miasta nie stać. - Zwyczajnie nie mamy pieniędzy na kolejne nasadzenia. Jeśli kolejne rośliny znikną, to po prostu pozostaną po nich dziury. Nie widzę powodu, żeby wszyscy mieszkańcy mieli „zrzucać się” na ciągłe poprawianie tego samego. Nie ma się co oszukiwać, ale tych kradzieży nie dokonują kosmici ani mieszkańcy miast oddalonych o Radlina o 100 km. To nie jest tak, że kwiaty i krzewy w mieście są niczyje i można je ot tak sobie wziąć - podkreśla wiceburmistrz.
Budżet się nie rozciągnie
Kolejne nasadzenia, naprawianie zdewastowanych wiat przystankowych po każdym weekendzie, koszy na śmieci czy tablic ogłoszeń - wszystko to składa się na wydatki bieżące, które musi ponosić miasto. - Jeżeli miasto nagle musi znaleźć w budżecie kilka tysięcy na naprawę wiat, kolejne kilka na nasadzenia, to efekt jest taki, że gdzieś nie naprawimy chodnika, a gdzieś nie przepchamy kanalizacji deszczowej. Bo jeżeli ściągamy pieniądze z jednego zadania, to go nie wykonamy. To tak jak w budżecie domowym - zaznacza Podleśny.
(mak)