Tajemnicze mikstury z kuchni pani Ani
Na łąkach pojawia się wtedy, gdy obsypują je żółte kwiaty mniszka lekarskiego. Potem przychodzi czas na czarny bez, rosnący przy płotach i białe lilie, które upatrzyły sobie przydrożne krzyże. Zanim trafią w ręce pani Ani z każdym z nich porozmawia, bo tylko wtedy będą wiedziały ile człowiekowi mogą dać dobrego.
Wiedza przekazywana z ust do ust
Pijemy aloesową herbatę z cynamonem, do której pani Ania podaje syrop z jabłek i czarnego bzu. Siedzimy w pokoju przybudówki, którą postawił jej mąż – Józef. Do starego domu w centrum Krzanowic, który pochodzi z 1884 roku, wprowadziła się 25 lat temu. – Ten dom ma sporą historię. Pod powałą znaleźliśmy kiedyś różaniec z kości słoniowej, który najprawdopodobniej umieścili tam jego pierwsi właściciele, by ich chronił. W przedsionku wisi wizerunek św. Wacława, z napisami po łacińsku, który ma już 131 lat i kiedyś sprzedawany był na odpustach jako cegiełka. Czuję magię tego miejsca i wiem, że jestem tu bezpieczna – tłumaczy Anna Kusy, która dom zdążyła dobrze poznać jeszcze zanim się do niego przeprowadziła. – Wcześniej mieszkała tu siostra mojej mamy. Ciocia Jadzia była właściwie samowystarczalna. Z tego co dała natura potrafiła wyczarować cuda i wyżywić tym całą rodzinę. My naprawdę rzadko chodziliśmy do lekarzy, bo kiedy się wie jak wykorzystać przyrodę, która nam daje swoje owoce i rośliny, to branie tabletek staje się ostatecznością. Cała rodzina związana była z naturą, ale najwięcej dowiedziałam się od cioci – podsumowuje pani Ania.
Jadwigę Klemens znało wielu krzanowiczan. Jedni szyli u niej śląskie zapaski, jupki i mazelonki, inni przychodzili tylko po poradę. Całą swoją wiedzę przekazywała wyłącznie ustnie. Nie prowadziła zapisków, ani zeszytów z przepisami, więc wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie była bezcenna. Pani Ania często do cioci przychodziła i pilnie jej słuchała, ale zanim sama zaczęła przygotowywać lecznicze syropy, potrzebny był impuls. Stało się nim spotkanie ubranej po chłopsku babci, która zbierała żółte kwiatki do zapaski. Pani Ania obserwowała ją i zastanawiała się po co ona to robi? Dopiero ciocia wytłumaczyła jej, że z kwiatów mniszka lekarskiego sporządza się syropy, które łagodzą schorzenia wątroby i woreczka żółciowego i że wokół rośnie wiele takich roślin, które mają właściwości lecznicze. Wtedy postanowiła, że sama zacznie eksperymentować w oparciu o własną intuicję i wiedzę, którą ma od cioci.
Pomysłem zaraziła męża, który, choć z zawodu był tokarzem, szybko połknął bakcyla przyrody i w corocznych zbiorach najpierw tylko pomagał, a potem stał się głównym zaopatrzeniowcem rodzinnej firmy. – Józek wkładał wysokie gumiaki, zabierał ze sobą drabinę, wiaderka i wyruszał na zbiory. Przynosił mi na podwórko wszystko, co udało się zebrać, a ja zajmowałam się już tylko produkcją syropów – mówi pani Ania. Dwa lata temu mąż zmarł, więc cały zapał do prowadzenia założonej w 2010 roku firmy zgasł. – Byłam załamana, ale powoli zaczęłam odbudowywać to, co udało nam się razem stworzyć – dodaje. Praca, która pani Ani zawsze dawała ogromną satysfakcję, tym razem pozwoliła jej wrócić do rzeczywistości i oderwać się od smutnych myśli. Po raz kolejny przyroda uratowała człowieka.
Domowa apteka
Pani Ania od 30 lat zbiera kwiaty oraz dzikie owoce i zawsze powtarza, że stajemy się tym, co zjadamy. – Organizmu nie da się oszukać. Pożywienie jest zarazem naszym lekarstwem i powinniśmy o tym pamiętać – mówi nasza gospodyni i pokazuje nam słoiki z przygotowanymi przez siebie syropami.
Pierwsze zbiory zaczynają się około 21 kwietnia, gdy w pełnym rozkwicie są kwiaty mniszka lekarskiego. – Zbiera się je na łąkach i gdy tylko zaczyna się wysyp potocznie u nas zwanych maików, w zbiorze pomaga cała rodzina. Taki syrop działa oczyszczająco i moczopędnie. Stosuje się go w zaburzeniach przepływu żółci, przy braku apetytu i niestrawności – tłumaczy pani Kusy.
Potem przychodzi czas na kwiaty czarnego bzu, które rozkwitają zazwyczaj na święto Bożego Ciała. Pani Ania zalewa je wrzątkiem i przykrywa, a potem przecedza przez białe płótno, by sok zachował klarowność. Przyrządzany z niego syrop nie tylko zwalcza gorączkę i łagodzi kaszel, ale dodatkowo wzmacnia organizm, który szybciej radzi sobie z infekcją.
Białe lilie świętego Józefa zrywa się w czerwcu, kiedy zakwitają i rozsiewają wokół mocny słodki zapach. – Kiedyś rosły często wokół przydrożnych krzyży i przy płotach. Znaleźliśmy kiedyś taką gospodynię w czeskim Rohowie, przed domem której rosło mnóstwo lilii i dostaliśmy od niej sadzonki. Kolejne sprowadziła nam zaprzyjaźniona kwiaciarnia przy Rynku, dzięki czemu mam je teraz w swoim ogrodzie – opowiada gospodyni, która dba o to, by było ich coraz więcej. Do jednego małego słoiczka wchodzi około 120 płatków lilii, które zbierane są tego samego dnia rano. Należy je jak najszybciej zerwać i szczelnie ułożyć, by nie straciły swoich właściwości leczniczych. Płatki lilii królewskiej zalewa się czystym spirytusem, dodając specjalne zioła kaukaskie. Jest to znakomity środek na różnego typu rany, otarcia, ukąszenia owadów i kleszczy oraz oparzenia, gdyż działa przeciwzapalnie, bakteriobójczo i dezynfekująco.
Szczególnie pracowite są dla pani Ani wakacje. W czerwcu i lipcu czeka ją zbiór mirabelek, a w sierpniu zrywa owoce czarnego bzu stosowane jako zamiennik aspiryny przy przeziębieniach i grypie, gdyż są one bogate w witaminę C i B-17. Łagodzą stany zapalne całego układu trawiennego a tym samym są pomocniczym lekiem przeciwbólowym. Na szczęście syropy z owoców, inaczej niż te z kwiatów, można przygotowywać nawet jesienią lub zimą.
Wytwórnia w klimacie z poprzedniej epoki
Oprócz słodkich syropów i lilii królewskiej w spirytusie, pani Ania kisi też domowym sposobem żur. Potrzebuje do tego grubo zmielonej mąki żytnio-razowej, zakwasu chlebowego i czosnku. Mąkę przywozi z młyna Modlichów w Lekartowie, a zakwas chlebowy z piekarni Grzegorza Walera z Rydułtów. Jak do tej pory największe zamówienie na ugotowanie tradycyjnego żuru pochodziło z koła emerytów i rencistów, które organizowało Oktoberfest. Zupa dla 150 osób przysporzyła pani Ani dużo pracy, ale wszystkim bardzo smakowała.
Śląski żur w słoikach największą popularnością cieszy się w powiecie wodzisławskim. Tam jego dystrybucją zajmuje się najstarsza córka Kusych – Dorota, która mieszka w Syryni. Średnia Basia wyjechała z rodziną do Niemiec, a najmłodsza Agnieszka, studentka leśnictwa w Krakowie, mieszka z mamą w Krzanowicach i pomaga jej w firmie. Prowadzi stronę na Facebooku, projektuje i drukuje etykiety na słoiki oraz zajmuje się zbiorem kwiatów i owoców.
Wszystkie córki znają tajniki zbiorów i przygotowywania z nich syropów wspomagających leczenie, ale do tej pory samą produkcją zajmuje się wyłącznie pomysłodawczyni. – Każdy słoiczek wychodzi spod moich rąk. Owoce przepuszczam przez parownik do dużych 4-litrowych słojów. Taki czysty sok składowany jest w piwnicy odpowiednio zaciemnionej i o stałej temperaturze, potrzebnej do przechowywania, a dopiero później przerabiany jest na syrop. Mąż zrobił mi stelaże i półki, więc mam gdzie to trzymać – tłumaczy pani Kusy, która z wykształcenia jest budowlańcem. Skończyła budownictwo rolnicze na Akademii Rolniczej we Wrocławiu i pracuje jako inspektor d/s wymiaru podatków i opłat lokalnych w Urzędzie Miejskim w Krzanowicach. – Jestem bardzo zadowolona z pracy, ale moją największą pasją jest czerpanie z natury – dodaje i przynosi nam słoik z zakonserwowanym czosnkiem. Niewiele osób wie o tym, że czosnek zachowuje swoje antybiotyczne właściwości tylko do trzech miesięcy od czasu wyciągnięcia go z ziemi. Ważne jest więc by znaleźć sposób na takie jego przechowanie, by tych wartości nie utracił. Pani Ania zalewa go roztopionym smalcem, zamykając mu w ten sposób dostęp do powietrza. Słoiczki z czosnkiem w smalcu, żur i domowej roboty syropy to specjały z krzanowickiej kuchni, które trafiają nie tylko do mieszkańców okolicy, ale i Czech oraz Niemiec. Można je też dostać podczas regionalnych imprez organizowanych na raciborskim zamku, w których pani Ania razem z córką Agnieszką bierze udział.
– Chciałabym, by w mojej domowej wytwórni nie tylko produkty przypominały o przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji, ale duch minionej epoki zagościł też w jej wnętrzach. Taki klimat widzę w kredensach, które przypominałyby te ze starych, śląskich kuchni i naczyniach, których używam od ponad 30 lat – mówi o swoich marzeniach pani Ania. – Cieszę się, że to dobro, które daje nam ziemia nie jest marnowane i wciąż przybywa ludzi, którzy przekonują się do moich produktów i po nie wracają – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot