Zdarza mi się rozpłakać po udanym pokazie
Aby przeprowadzić ten wywiad, musieliśmy się wbić w przepełniony grafik Stefanii Lazar. Udało nam się ją złapać pomiędzy Łodzią, a Rybnikiem. Na spotkanie przyszła z walizkami, a godzinę ustaliła na 22.00. Tak właśnie wygląda każdy dzień Stefanii – rybniczanki, której modowa pasja stała się sposobem na życie.
– Bardzo trudno spotkać cię w Rybniku. Gdzie w takim razie?
– Od kilku dobrych lat mieszkam w Łodzi, która stała się dla mnie drugim domem i miejscem pracy. W Warszawie też toczy się moje życie zawodowe. Krążę więc po całej Polsce i Europie. Ostatnio realizowałam projekty w Londynie i Berlinie.
– Twoja kariera potoczyła się ekspresowo, bo wielu rybniczan pamięta zakręconą Stefkę, która zainicjowała Rybnik Swap Party, a dziś jesteś częścią wielkiego świata mody…
– Wymarzyłam sobie modę, gdy byłam małym berbeciem. Robiłam swapy, bo to kochałam, a nikt inny w Rybniku tego nie zrobił. Nie chciało mi się dojeżdżać na takie imprezy do innych miast, więc zrobiłam sobie swój event. Później trafiłam na staże do Warszawy i Krakowa oraz do różnych projektantów i producentów. Przez ponad dwa lata pracowałam pod Kasią Sokołowską i Kasią Stefaniuk jako garderobiana i powiedziałam sobie dość, bo chciałam być samoistną marką. Początki były bardzo trudne, bo trudno jest w tej branży się przebić. To jest moja pasja i obecnie jest to mój zawód i bardzo się z tego cieszę.
– Niewielu ma to szczęście, że z pasji stwarzają sobie sposób na życie!
– Nie jestem sama, ale jestem na rynku już jakieś 8 lat, a przez 5 ostatnich nadałam temu kształt. Dziś mam swój team, ludzi, na których mogę polegać. To daje mi komfort, że gdziekolwiek otrzymałabym zlecenie, ci ludzie za mną polecą. Przy produkcji imprez pracuje mnóstwo osób, zazwyczaj kieruję zespołem, składającym się z ok. 50 osób.
– Wymień paru projektantów, z którymi miałaś okazję pracować.
– Pracowałam na różnych szczeblach u różnych projektantów. Robiłam reżyserię Jakubowi Pieczarkowskiemu, Natashy Pavluchenko, pracowałam przy pokazach Macieja Zienia, Paprockiego i Brzozowskiego, Łukasza Jemioła, Natalii Jaroszewskiej, Dawida Tomaszewskiego, Michała Szulca, marki Bizuu. Pracowałam już z wieloma, ale ciągle jeszcze nie z Tomaszem Ossolińskim. Tutaj dodam, że w Poznaniu współtworzę fajny charytatywny event, na którym zbieramy pieniądze dla dzieci z domu dziecka. Przekazujemy swoje wynagrodzenie dla dzieci, sponsorując im wakacje. Cały mój team pracuje charytatywnie. To ciekawy aspekt naszej pracy, że można komuś pomóc.
– Co ci daje największą satysfakcję?
– Adrenalina. Każdy pokaz przygotowuje się inaczej. Kiedy robimy Fashion Week, to jest praca przez pół roku. Tydzień przed wydarzeniem mamy próby, przymiarki. Potem ćwiczymy choreografię, stylizacje, żeby wszystko grało. Podczas tradycyjnych pokazów jest najwięcej roboty, bo wszystko jest rozbudowane. Satysfakcję daje adrenalina przed pokazem, kiedy wiem, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, ale jednak coś może pójść nie tak. Jest napięcie. Moim zadaniem jest usystematyzowanie wszystkiego na pokazie.
– Mówisz o wszystkim w samych superlatywach, ale pewnie są też minusy tej branży?
– Ta branża to straszne środowisko. Nie ma tu przyjaciół, ale ja mam szczęście do ludzi w najbliższym kręgu i oddanych współpracowników, a to jest skarb. Miałam już kilka mrocznych sytuacji, kiedy ktoś uprzykrzał mi życie. Były różne sabotaże, np. zabierania słuchawki przed pokazem albo zgubienie odsłuchu na minutę przed wejściem. Ważne jest to, żeby robić swoje i nie zrażać się kłodami, rzucanymi pod nogi.
– A najbliższe plany?
We wrześniu ruszają zagraniczne tygodnie mody, a później będzie polski. Przede mną także rola kostiumografa w Afryce. Czekam też z utęsknieniem na zaproszenie na Fashion Week w Mediolanie.
– Czego ci życzyć?
– Życz mi więcej szalonych osób wokół, ciekawych osobowości i więcej ludzi, bo kocham ludzi! Możesz też życzyć Fashion Week w Nowym Jorku.
Rozmawiał Szymon Kamczyk