Profesor z Rydułtów stworzył największy linoryt na świecie
Najpierw szuka informacji o polu bitwy z I wojny światowej. Później namierza to miejsce na mapie satelitarnej. Sporządza notatki, by wiedzieć, jak tam dotrzeć. Osiągnięcie celu podróży to jednak nie koniec, a dopiero początek. Bo po powrocie Franciszek Nieć tworzy swój linoryt, który odwzorowuje to, co udało mu się zobaczyć.
RYDUŁTOWY Dr hab. Franciszek Nieć, wykonał największy linoryt na świecie. – Prawdopodobnie największy – podkreśla. Owo prawdopodobieństwo graniczy jednak z pewnością, bo Franciszek Nieć wystawia swoje prace na największych międzynarodowych wydarzeniach związanych z grafiką. Jest więc na bieżąco z tym, co robią i prezentują inni.
Stale rośnie
Linoryt Franciszka Niecia ma łącznie 30 m długości i 1,2 m szerokości. Cały czas się rozrasta. – Myślę, że nieoficjalnie można już mówić o 50 metrach długości – dodaje artysta, który na co dzień jest dyrektorem Państwowego Publicznego Ogniska Plastycznego w Rydułtowach.
Linoryt jest techniką graficzną należącą do technik druku wypukłego. Proces powstawania linorytu jest żmudny. Najpierw w gumolicie żłobi się rysunek. W ten sposób powstaje matryca. – Nakłada się na nią farbę, ale tylko jeden kolor, a następnie przykłada papier i odbija ręcznie lub przy pomocy prasy. Nie ma tu żadnego druku komputerowego, wszystko wykonywane jest ręcznie – wyjaśnia rydułtowski artysta.
Wiele elementów
Cykl Franciszka Niecia składa się z wielu formatów. Tworzą one całość. – Wydruk jednego formatu trwa od tygodnia do dwóch tygodni, ponieważ by stworzyć jeden format, potrzeba różnych matryc. Każdy kolor jest osobną matrycą. Do tego dochodzi czas oczekiwania. Farba schnie 20 godzin – wyjaśnia artysta.
Linoryt Franciszka Niecia to kompozycja pasowa, która nawiązuje do malarstwa batalistycznego oraz mapy satelitarnej. Pozwala zobaczyć z góry pola bitew z okresu I wojny światowej, różnego rodzaju fortyfikacje. – Nie twierdzę, że odkryłem coś nowego, bo druk wielomatrycowy i wielokolorowy znany jest od dawna, natomiast moja koncepcja jest o tyle oryginalna, że poprzez sztukę współczesną ukazuję pierwszowojenne pola walki – wyjaśnia Franciszek Nieć.
Odwiedza miejsca bitew...
Twórczość dr hab. Franciszka Niecia ma związek z jego dwoma pasjami – historią i podróżami. Ta pierwsza wciągnęła go stosunkowo niedawno. Interesuje go przede wszystkim I wojna światowa. Czyta książki na ten temat, dociera do źródeł historycznych. A że od dawna lubi podróżować, zaczął odwiedzać miejsca, które były świadkami historii. – Przejeżdżałem przez Alzację czy Lotaryngię we Francji. Widziałem mnóstwo cmentarzy. Zastanawiałem się, dlaczego jest ich aż tyle? Postanowiłem zagłębić się w historię. Zacząłem odkrywać, co działo się tam w czasie I wojny światowej, że nawet w małej miejscowości, o istnieniu której wcześniej nie wiedziałem, była bitwa, w której poległo 20 tys. osób – mówi artysta.
Teraz jego schemat twórczy jest zawsze ten sam. Najpierw szuka informacji o danym miejscu bitwy – z książek, z innych dostępnych źródeł. Następnie namierza to miejsce na mapie satelitarnej. Na jej podstawie sporządza na własny użytek notatki i rysunek. Dzięki nim dociera do celu, którym są pola walki. Co niezwykłe – podróżuje bez GPS–u! – Gdy moje notatki zobaczyli zawodowi kierowcy TIR–ów, to stwierdzili „chłopie, ty masz jednak wyobraźnię, my byśmy tam nie trafili” – uśmiecha się artysta.
...po podróży tworzy
Dopiero gdy Franciszek Nieć na własne oczy zobaczy miejsce bitwy, którego szukał, po powrocie tworzy w technice linorytu. – To nie jest wierne odwzorowanie rzeczywistości. Nie ilustruję w sensie dosłownym batalistyki, tak jak robili to Kossak czy Matejko. Ale tu można dostrzec na przykład formę rombu charakterystyczną dla fortów w w Antwerpii – pokazuje jeden z fragmentów swojej pracy Nieć.
Cenne Dolomity
Jeden z ostatnich celów Franciszka Niecia to Dolomity. – W tym roku wraz z partnerką weszliśmy na 3,5–tysięcznik, na którym znajduje się najbardziej kultowa fortyfikacja w Europie. Na wysokości 3,2 tys. m było 8 dział ukrytych w specjalnych bateriach. Były to fortyfikacje włoskie, wybudowane już po I wojnie światowej, które strzelały w stronę francuskiej Linii Maginota – tłumaczy Nieć. – W ogóle w Dolomitach, wysoko w górach, niejednokrotnie w rejonie wierzchołków, można znaleźć mnóstwo fortyfikacji. Te góry są przekopane. Dosłownie. Jedni robili pod drugimi podkopy – dodaje.
Wystawa z historią dziadka
Artysta myśli o zorganizowaniu wystawy, gdzie mógłby pokazać swój kilkudziesięciometrowy cykl. Nie jest to jednak takie proste, bo wymaga dużej przestrzeni.
Już raz artysta zaprezentował swój 30–metrowy linoryt, z tym że został on przedzielony filarem, który znajdował się w galerii. – Było to w Gorlicach w galerii Dworu Karwacjanów i Gładyszów. Jak usłyszeli o 30 metrach, to myśleli, że żartuję. Wtedy po raz pierwszy mogłem zobaczyć całość, bo przecież ja też nie mam tak dużej ściany, by móc złożyć pracę w 30–metrowy cykl. Co ciekawe, gdy Matejko malował Bitwę pod Grunwaldem, też nie mógł zobaczyć jej w całości. Powód był jednak inny. Matejko był krótkowidzem. Wzrok pozwalał mu tylko na to, by oglądać poszczególne fragmenty, które malował z dystansu wyciągniętej ręki – dopowiada artysta.
Pracę Franciszka Niecia w Gorlicach mieli też okazję zobaczyć członkowie grupy rekonstrukcyjnej 20. Pułku Piechoty Austro–Węgier. Praca zrobiła na nich wrażenie. Byli zaskoczeni, że można w ten sposób opowiadać historię. Dla nich było to istotne tym bardziej, że w Gorlicach była jedna z większych bitew I wojny światowej (w 1915 r.). – I okazało się, że mój dziadek był kapralem w tym pułku! Został ranny w bitwie pod Gorlicami! Niesamowita historia! – podkreśla artysta.
Doceniany na świecie
Fragmenty cyklu Franciszka Niecia trafiają na międzynarodowe przeglądy graficzne na całym świecie. Były m.in. w Chinach i Hiszpanii. A ostatnio doceniono jego twórczość na prestiżowym konkursie w Turcji „V International Printmaking Exhibition Istanbul”. Rydułtowski artysta otrzymał tam nawet nagrodę za wartości techniczne linorytu. – Nie robię tego dla zaszczytów, ale chcę konfrontować swoją twórczość z innymi grafikami. Chociaż nie kryję satysfakcji z wyróżnienia, bo swoje prace wysłało do Istambułu około 15 tys. osób, a wybrano 500. Więc już samo załapanie się na wystawę było sukcesem. Radość, że docenili mnie Turcy, jest tym większa, że nie raz odwiedzałem pole bitwy pod Gallipoli – puentuje Nieć.
(mak)