Technika trafia do kościołów razem z Rduchami
Obsługiwali pielgrzymki trzech papieży, a ich produkty są w ponad siedmiu tysiącach kościołów w Polsce i ponad czterdziestu krajach na świecie. Zamiast o sobie wolą jednak mówić o elektronice, która sprawiła, że o bliźniakach z Połomi usłyszał cały świat.
O rolnikach, których zachwyciła technika
Wszystko zaczęło się w Połomi, gdzie Maria i Szymon Rduchowie gospodarowali na 10-hektarowym polu. – To były czasy powojenne, nie było maszyn, więc wszystkie prace musieliśmy wykonywać ręcznie. Ojciec ścinał zboża kosą, a my je ubieraliśmy w snopki. Od dzieciństwa plewiliśmy pole, pasaliśmy krowy i gęsi i muszę przyznać, że nigdy tych prac nie lubiłem – wspomina Antoni Rduch. Spośród pięciorga rodzeństwa, braci bliźniaków Antoniego i Jana od rolnictwa zawsze bardziej pociągała technika. Swe zainteresowania w dużej mierze zawdzięczają ojcu, który sam potrafił skonstruować maszynę do młócenia zboża, czy pralkę. – Miała drewnianą obudowę, a napędzał ją motor, używany do młócenia. To była wielka wygoda dla siedmioosobowej rodziny – wyjaśnia pan Antoni i dodaje, że jego ojciec był wszechstronnie uzdolniony. – Wyplatał koszyki i uczył tego nas. My z kolei przekazywaliśmy naszą wiedzę innym uczniom podczas lekcji robótek ręcznych – dodaje.
W czasach połomskiej podstawówki bracia tworzyli silniki elektryczne, interesowali się radiotechniką, a fizyka była ich ulubionym przedmiotem. Już wtedy zaczęli chodzić na kółko do Edwarda Wojczewskiego, nauczyciela z Połomi, który naprawiał odbiorniki radiowe i był krótkofalowcem. – Zgłosiło się nas trzech: ja z bratem i nasz kolega, który jednak szybko zrezygnował. My od razu połknęliśmy bakcyla i zaczęliśmy w domu konstruować wzmacniacze lampowe. Potem nasz nauczyciel zapisał mnie na kurs naprawy radioodbiorników, na którym on sam wykładał, więc jeździliśmy razem do Rybnika na jego motorze – wspomina pan Jan.
Za pierwsze zapracowane przez siebie pieniądze bracia kupili radio, którego wcześniej w domu nigdy nie było. – Lampowy Promyk był polskim odbiornikiem z krótkimi, średnimi i długimi falami. Później zainteresowaliśmy się wzmacniaczami, które sami sobie konstruowaliśmy – wspomina pan Jan, który po podstawówce wybrał szkołę zawodową dla pracujących przy wodzisławskim Prodrynie. – W tej firmie spędziłem 16 lat zaczynając od ucznia, a kończąc na stanowisku głównego mechanika. W tym czasie skończyłem szkołę średnią, a potem studia na Politechnice Śląskiej – tłumaczy.
Jego brat Antoni na osiem lat związał się z kopalnią w Jastrzębiu, gdzie pracował w dziale elektrycznym utrzymania ruchu maszyn wyciągowych, rozdzielni wysokich napięć. – W 1973 roku założyłem firmę. Zaczynałem od przezwajania i remontu silników elektrycznych dla kopalń, potem zająłem się automatyką dzwonów dla kościołów. Pierwsze zlecenia robiliśmy wspólnie z bratem w swoich rodzimych parafiach w Godowie i Połomi – wspomina. Potem rozdzielili się, bo pana Jana bardziej niż automatyka interesowała akustyka, dlatego w 1978 roku założył w Godowie własną firmę.
Trzeba przez życie naprzód iść...
– Jesteśmy razem od 42 lat i proszę mi wierzyć, że nie ma dnia, żeby bracia nie kontaktowali się ze sobą. Oni tą elektroniką żyją i wspólna pasja bardzo ich do siebie zbliża – tłumaczy żona pana Jana – Teresa. Zarówno ona, jak i jej nieżyjąca już szwagierka Janina, obu mężom pomagały. – Kiedy inni się bawili, my w Sylwestra zawsze robiliśmy z żoną remanent. Ona potrafiła wszystko świetnie zorganizować. Radziła sobie z księgowością i kadrami, a ja zawsze mogłem na nią liczyć. Jest mi teraz bez niej bardzo ciężko – mówi pan Antoni i dodaje, że praca daje człowiekowi największą satysfakcję, gdy to co się w życiu robi cieszy, nawet gdy początki bywają trudne. – Żeby zamawiać potrzebne do firmy materiały musiałem się zapisać do spółdzielni rzemieślniczej w Wodzisławiu. Jeździłem po nie do fabryki kabli w Czechowicach-Dziedzicach, albo fabryki silników Tamel do Tarnowa, ale wszystko zdobywało się z ogromnym trudem, bo obowiązywał wtedy scentralizowany system przydziału – wspomina pan Antoni, który swoje pierwsze wyprawy do odległych miast pokonywał starym tarpanem. Potem pojawił się dostawczy hanomag. – Kupiłem go na giełdzie, a kosztował tyle co trzy nowe polonezy, ale opłacało się, bo to był diesel, a wkrótce benzynę można było dostać tylko na kartki, a ropa była sprzedawana bez ograniczeń – wspomina.
Zanim pan Antoni mógł realizować swoje zlecenia w najodleglejszych zakątkach świata, w wielu projektach pomagali mu zakonnicy poprzez program Hartwig. – Zawoziliśmy nasze wyroby do portu w Gdyni, gdzie były pakowane na statek do Argentyny. Stamtąd przewożono je do innych krajów samochodami. Przez 25 lat montaże robiłem sam, teraz zajmuję się organizowaniem takich przedsięwzięć i doradztwem technicznym – mówi Antoni Rduch, którego połomska firma słynie z największej w Europie produkcji 11 typów silników do dzwonów.
Jego brat Jan produkuje sprzęt nagłośnieniowy do pomieszczeń o trudnych warunkach akustycznych: kościołów, katedr, hal sportowych, czy stadionów. Współpracuje z wydziałem elektroniki AGH w Krakowie, gdzie powstają programy do układów cyfrowych i Politechniką Wrocławską, która robi badania kolumn. Jego firma, w której pracuje również syn Adam, obsługiwała pielgrzymki podczas odwiedzin Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka. Mimo że w gabinecie w Godowie stoi stare radio, a w zakładzie jest spory zbiór starych, nawet przedwojennych mikrofonów, pana Jana interesują przede wszystkim nowinki techniczne, bo jak mówi cytując Adama Asnyka: „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe”.
Następne pokolenie musi być na czasie
Syn pana Antoniego – Edward od dziecka obserwował pracę ojca, ale jego zainteresowania szły w kierunku mechaniki i elektromechaniki. Tak jak dziadek, a potem tata, chciał zbudować swoją pierwszą maszynę, a że do realizacji tego przedsięwzięcia potrzebował pieniędzy, wpadł na pomysł robienia prostowników do ładowania akumulatorów, które sprzedawał potem sąsiadom. W końcu udało mu się dopiąć swego i na podwórku stanął gokart z układem kierowniczym odzyskanym ze starego trabanta, którym 14-letni wtedy Edward jeździł po polnych drogach Połomi. – W 1985 roku zacząłem pracę u taty, a mając 21 lat postanowiłem założyć własną firmę. Najpierw produkowałem obudowy do alarmów, które w latach 90. były bardzo popularne, a potem zegary kościelne i wieżowe. Pierwsze robiłem do Łazisk, Rudyszwałdu i Pruchnej – tłumaczy i dodaje, że dziś jest w stanie zrobić każdy zegar, nawet księżycowy. Właśnie taki zawisł na kościele w niemieckim Bilefeld. – Musieliśmy dokładnie obliczyć średni miesiąc księżycowy i wykonać taką mechanikę by przez kilkadziesiąt następnych lat fazy księżyca się zgadzały. Ustawiliśmy zegar na 100 lat z dokładnością do czterech minut i wyposażyliśmy go w automat, który będzie współpracował z elektroniką i w razie braku zasilania nastawiał się bez korygowania ręcznego – opowiada pan Edward, który sam zegarka nigdy nie nosi i dodaje, że nie interesuje go produkcja masowa. – Największą satysfakcję sprawia mi szukanie i znajdowanie nowych rozwiązań, bo w tej branży trzeba być na czasie – podsumowuje.
Grzegorz Klyszcz wszedł do rodzinnego biznesu za sprawą żony. – Wszystko zaczęło się w 1997 roku, jeszcze przed moim ślubem z Bernadetą, córką Antoniego. Przyjeżdżałem do Połomi, a mój przyszły teść zaczął zabierać mnie ze sobą w teren. Pamiętam nasz pobyt w parafii w Starej Iwicznej, pod Warszawą, gdzie proboszczem był wtedy ks. Kwaśnik, który wiele lat później zginął w katastrofie smoleńskiej. Przysłuchiwałem się konsultacjom przeprowadzanym przez teścia, przyglądałem jego pracy i miałem wiele szczęścia, bo mogłem się uczyć od najlepszego specjalisty techniki dzwonowej w Europie – ocenia pan Grzegorz, który w 2000 roku założył własną firmę pod międzynarodową nazwą Rduch Bells & Clocks. – Wiele naszych realizacji jest za granicą, ale korzenie pochodzą od rodziny mojej żony, stąd ta nazwa. Dziś zajmujemy się automatyką dzwonów, ich konstrukcjami, systemami multimedialnymi i inteligentnym oświetleniem. Jesteśmy w branży sakralnej partnerem ogromnego koncernu, jakim jest Toshiba – mówi absolwent Politechniki Śląskiej, który dzięki pracy mógł zobaczyć Filipiny, Koreę Południową, Kanadę, Indie i Brazylię, a w tym roku czeka go jeszcze wyjazd do Panamy. W podróżach towarzyszy mu nieraz żona Bernadeta, która tak jak wcześniej jej mama, pomaga mężowi prowadząc księgowość.
Choć firma pana Grzegorza działa na rynku globalnym, to przedsięwzięcia, które mu najbardziej zapadły w pamięci dotyczą Polski. – Wspólnie z Pracownią Ludwisarską Jana Felczyńskiego realizowaliśmy trzy duże projekty: dzwon „Św. Jan Paweł II” dla Katedry na Wawelu, dzwony „Mieszko” i „Dobrawa” na 1050. rocznicę chrztu Polski i dzwon „Misericordia”, który witał papieża Franciszka w Krakowie na Brzegach – wyjaśnia Grzegorz Klyszcz i dodaje, że nazwisko Rduch otwiera drzwi kościołów na całym świecie.
Katarzyna Gruchot