W Gogołowej u Zoremby na chlebie zjedli zęby
Jedyną piekarnię we wsi łatwiej znaleźć po zapachu niż adresie. Istniała tu już przed wojną, a po niej trafiła na wiele lat do Gminnej Spółdzielni. Od 19 lat prowadzi ją Jerzy Zoremba, któremu pomaga żona Ewa i syn Mikołaj. Walory jego tradycyjnego pieczywa od lat doceniają nie tylko okoliczni mieszkańcy, ale i piłkarze z Połomi. Odkąd wcinają bułki z Gogołowej, plasują się w czołówce tabeli.
O chlebie, który nie lubi upałów
– Ja nie mówię tak szybko i głośno jak Marian Salamon – nawiązuje do artykułu o swoim koledze – piekarzu pan Jerzy i prowadzi nas do piekarni wypełnionej zapachem wyciąganych z pieca pierwszych bochenków. W ciągu jednej nocy powstaje tu od trzystu sześćdziesięciu do czterystu 900-gramowych chlebów, które wraz z innymi wypiekami trafiają do dwudziestu okolicznych sklepów i stołówek zakładowych. – Ile ludzi, tyle gustów. Mieszkańcy Gogołowej lubią chleby dobrze wypieczone, a we wsi obok, jasne. Jak jedziemy w rodzinne strony żony do Małopolski to biorę ze sobą zawsze kilka bochenków, ale gdybym wziął jeszcze więcej to i tak wszystko by zeszło, bo oni mają zupełnie inne pieczywo niż to produkowane na Śląsku. Mam też znajomego z Poznania, który przyjeżdża do Gogołowej dwa razy w roku i zawsze kupuje u mnie osiem chlebów. Ja preferuję te zwykłe, bo one się nigdy nie znudzą – tłumaczy pan Zoremba, który oprócz pieczywa piecze kołacze z makiem, serem i jabłkiem. – Mój przyjaciel ma 6 hektarów rabarbaru, więc sezonowo wprowadzamy kołacze z rabarbarem. Zdarzają się też zamówienia na weselne. Robi się je wtedy na bogato: na maśle i z większą ilością maku lub sera. Ja zresztą lubię wszystko co słodkie, ale nie do kawy, którą piję zawsze czarną – dodaje.
Dzień pana Jerzego zaczyna się najczęściej o 6.00 rano, choć jak przyznaje nasz bohater, wczesne wstawanie nie jest jego mocną stroną, zwłaszcza gdy o 19.00 trzeba być przy piecu w piekarni a o 3.00 w nocy zastępować kierowcę. – Pracujemy na okrągło, bez żadnych przerw. Najbardziej uciążliwy jest lipiec i sierpień. Latem ludzie kupują więcej chleba, bo częściej grillują, a w piekarni zaczynają się urlopy. Upałów nie lubi też chleb, bo w wysokich temperaturach szybciej psuje się potrzebny do jego przygotowania kwas. W soboty tradycyjnie schodzi dwa razy więcej chleba niż w tygodniu, dlatego gdy już przyjdzie weekend to człowiek nie wie co ze sobą zrobić, bo po całym tygodniu intensywnej pracy ani nie może spać, ani znaleźć sobie miejsca w domu – opowiada piekarz, a ja przyglądam się jak jego pracownicy, niczym akrobaci, przenoszą nad naszymi głowami kilkumetrowe deski z chlebem i bułkami, które trafiają po kolei do pieca. Za chwilę wydobywa się z niego piękny zapach, który panu Jerzemu kojarzy się z dzieciństwem i pierwszym piekarzem w rodzinie – wujkiem Benedyktem.
To jawa nie sen
W czasach kiedy pan Jerzy był małym chłopcem, życiowe decyzje podejmowało się szybko. – Jak miałem 13 lat to musiałem już wiedzieć co chcę w życiu robić, bo chętnych na praktyki zawodowe było tak wielu, że załatwiało się je dwa lata wcześniej. Wybrałem zawód cukiernika i trafiłem do szkoły zawodowej u Urszulanek w Rybniku – wspomina tamte wybory i wujka, który zapoczątkował rodzinną tradycję. – Ani moja mama Helena, ani tato Józef, który pracował na kopalni, nie mieli rzemieślniczych korzeni, ale mieszkaliśmy obok domu wujka Benedykta Tymana, który był piekarzem. Do Gogołowej przyjechał po wojnie za swoją żoną, a siostrą mojej mamy. Piekarnia, która znajduje się w tym samym miejscu co dziś, istniała już przed wojną. Potem przejęła ją Gminna Spółdzielnia, a wujek został jej kierownikiem. Pamiętam jak przynosił nam do domu świeży chleb, na który się zawsze czekało i jak jeździł do pracy na komarku, albo rowerze. Pamiętam też dzień jego śmierci. Gdy zmarł w domu na raka, bawiliśmy się na podwórku i ta wiadomość nas bardzo przybiła, polały się łzy – wspomina pan Jerzy.
Nauka w Rybniku trwała 2,5 roku, a praktykę odbywał w piekarni GS-u w Jastrzębiu Szerokiej, gdzie potem dostał pracę. Z klasy najlepiej zapamiętał prowadzącego do dziś cukiernię w Rybniku Krzysztofa Kuźnika, którego spotkał niedawno na wspólnej pielgrzymce. – Nie miałem powodów do narzekań, bo w piekarni czasami więcej można było zarobić niż na kopalni, a ponieważ byłem sam, nie musiałem na niczym oszczędzać. Pamiętam, że za trzynastą pensję kupiłem sobie komplet kryształowych kieliszków, które mam do tej pory. Sielskie życie przerwało mi powołanie do wojska. Wzięli mnie do marynarki wojennej i od razu trafiłem do szkółki kucharskiej. Po pół roku, dzięki zapaleniu stawów udało mi się wywinąć, ale gotowania nie lubię do tej pory – opowiada pan Zoremba.
Z wojska wrócił do piekarni w Jastrzębiu i zrealizował swoje największe marzenie kupując motor. – Pierwsza była jawa 350, którą pojechałem sam do przyjaciół w Nowym Sadzie w Jugosławii. Teraz takie wyjazdy to nic wielkiego, ale wtedy to była wyprawa życia. Musiałem dostać pozwolenie z WKU na wyrobienie paszportu, załatwić dolary, co nie było wcale takie łatwe, i pokonać wiele granic, gdzie stało się wtedy w ogromnych kolejkach. Po drodze spałem pod namiotem nad Balatonem. Kiedy dotarłem w końcu do Jugosławii, zobaczyłem jak wygląda Zachód – wspomina pan Jerzy i przyznaje, że kawalerskie życie bardzo mu odpowiadało. – Tak mi się podobały te wyjazdy z kumplami na motorach i na narty, że z czwórki braci ożeniłem się ostatni, w 1995 roku – dodaje. O nartach nie zapomniał, a motor, w szczególności ten wybrany BMW 1200RT, na razie pozostaje w kwestii marzeń, ale gdy już stanie w garażu, pan Zoremba będzie nim jeździł do domku, który mają w Małopolsce.
Na dobrym pieczywie rosną talenty
Zanim pan Jerzy pomyślał o własnej firmie, przez siedemnaście lat nabierał doświadczenia w jastrzębskim zakładzie, a po jego przejęciu przez spółkę Jana Korusa i Bronisława Figasa, na półtora roku przeniósł się do prywatnej piekarni Grucy. – Mój kolega i jednocześnie szwagier najstarszego brata – Marek Konieczny, z którym pracowałem w Jastrzębiu, zaproponował mi, żebyśmy spróbowali własnych sił i wydzierżawili jakąś piekarnię. Okazało się, że ta w Gogołowej, gdzie wcześniej kierownikiem był mój wujek, od dwóch lat jest nieczynna – wspomina pan Jerzy.
Zaczęli od przerobienia starego węglowego pieca na opalany olejem opałowym i wykafelkowania pomieszczeń. Wzięli niewielki kredyt, zapożyczyli się u znajomych, rodziny i w kwietniu 1998 roku zaczęli działalność. Po kilku latach wydzierżawili też w piekarnię w Pawłowicach, którą od 2008 roku, po rozdzieleniu się firmy, przejął wspólnik Marek. – Zaczynaliśmy w dwójkę od kilkunastu chlebów dziennie, a w nocy spaliśmy po dwie, trzy godziny, bo trzeba było pilnować kwasu. Naszym pierwszym pracownikiem był Przemysław Koźnik, który pracował u nas 10 lat, potem dołączył do niego Tadeusz Kosmala i Sławomir Zaręba – tłumaczy pan Jerzy, który teraz zatrudnia pięć osób i szkoli dwóch uczniów, w tym własnego syna.
Mikołaj chodził do klasy sportowej i przez 10 lat grał w trampkarzach na pomocy i ataku w klubie MOSiR Jastrzębie. Miał też półroczną przygodę w Zrywie Bzie, z którym grał w A klasie. – Byli lepsi ode mnie, więc przyszłości ze sportem nie wiązałem – mówi skromnie i przyznaje, że oprócz futbolu interesuje się też lotnictwem. – Odkąd zobaczyłem Air show w Radomiu, marzę o kursie pilotażu, ale to bardzo dużo kosztuje, więc najpierw muszę trochę popracować – dodaje uczeń ostatniej klasy szkoły zawodowej, którego w czerwcu czekają egzaminy czeladnicze, a we wrześniu teoretyczne. Na razie ze sportowym zacięciem podchodzi do wszystkich obowiązków w piekarni i nabiera doświadczenia pod okiem pana Jerzego, który może również liczyć na pozostałych członków rodziny.
Żona Ewa od 14 lat prowadzi sklep spożywczy, którego sztandarowym produktem jest oczywiście pieczywo z rodzinnej piekarni w Gogołowej. Najstarsza córka Wiktoria studiuje logistykę w Uniwersytecie Ekonomicznym, a 8-letni Wiktor na życiowe wybory ma jeszcze czas, ale już teraz lubi pomagać w piekarni. – Kiedy córka zaraz po skończonym liceum w Gogołowej wyjechała na roczny staż do Stanów Zjednoczonych, wszyscy nam mówili, że na pewno zostanie. Na szczęście wróciła, uczy się w Katowicach, a do domu często przyjeżdża. Odkąd zaczęła sama piec, to ja już do kuchni nie wchodzę – mówi pani Ewa, a jej mąż dodaje, że jak jej się w logistyce nie spodoba, to ze swoimi umiejętnościami zawsze może zostać cukiernikiem.
Na rodzinny urlop Zorembowie mogę sobie pozwolić jesienią albo zimą. – Jak mam gdzieś wyjechać to zawsze wolę do Austrii albo Włoch, bo jak jestem w Wiśle to od razu rozdzwania się telefon i okazuje się że trzeba wracać do piekarni. W Austrii chleb kosztuje 3 euro, więc gdybym zabierał na narty własne pieczywo i tam je sprzedawał, zwróciłyby mi się koszty benzyny – mówi ze śmiechem pan Jerzy, któremu do szczęścia naprawdę niewiele potrzeba. – Nie muszę produkować coraz więcej i rozwijać firmy, bo to co robię do tej pory w zupełności mi wystarcza. Żona na mnie krzyczy, że kiedyś byłem niepoprawnym optymistą, a dziś coraz więcej rzeczy w Polsce mnie denerwuje, ale ja już tak mam, że wszystko przyjmuję na klatę, ale lubię podyskutować – tłumaczy i daje wiele przykładów nieżyciowych przepisów i urzędników, z którymi często musi się zmagać. Na szczęście zły klimat dla rzemiosła nie przenika do produkowanego przez mistrza pieczywa. Niektórzy nawet twierdzą, że dlatego tak dobrze idzie piłkarzom z LKS „Płomień” Połomia, bo jedzą bułki z Gogołowej.
Katarzyna Gruchot