Maria Chorowska, bohaterka z Mszany
26-letnia matka, wychowująca dwójkę małych dzieci, której mąż był w wojsku, stanęła przed dramatycznym dylematem. Zamknąć oczy na los ciężko rannego, obcego człowieka, czy pomóc mu, ryzykując życie swoje i wszystkich osób, mieszkających w jej domu. Maria Chorowska z Mszany nie wahała się ani chwili. O przypomnienie tej historii poprosiliśmy jej córkę, Annę Smyczyk.
MSZANA W styczniu 1945 r. przez Mszanę przeszło 25 tys. więźniów z KL Auschwitz-Birkenau, których Niemcy eskortowali na stację kolejową do Wodzisławia. Na każdym kilometrze tego Marszu Śmierci, jak później nazwała go historia, umierało średnio 10 więźniów. Ginęli z wycieńczenia, dobijani przez SS-manów.
Dom pełen ludzi
Obecną ul. Wodzisławską wtedy nazywano Plesser Strasse. Była to droga szutrowa, wiodąca w kierunku Pszczyny. 100 metrów od drogi, nieopodal Bożej Góry znajdował się dom z wodnym młynem. Należał do urodzonego w 1899 r. Ludwika Chorowskiego. Właściciel młyna, a także szynku w Żorach długo był kawalerem. - Ożenił się, dopiero kiedy miał 40 lat – wspomina jego córka Anna Smyczyk z Mszany. Wybranką została o 20 lat młodsza Maria, córka przedwojennego wójta Mszany, Franciszka Tatarczyka. Para pobrała się wiosną 1940 r. - Zolyty trwały miesiąc. W odpust się poznali, 27 maja się żenili – wspomina najmłodsza córka Chorowskich. W 1941 r. na świat przyszedł syn Hubert, w 1943 córka Gertruda – starsze rodzeństwo urodzonej już po wojnie Anny. W 1943 r. Ludwik Chorowski został powołany przez Niemców do wojska. Trafił do jednostki Luftwaffe w Hamburgu. Jego żonie Niemcy do pomocy w gospodarstwie przydzielili Ukraińca Iwana. W domu zamieszkiwał krewny Szymon z rodziną, a także Marta Sobala, która pomagała gospodyni w wychowywaniu dwójki małych dzieci. Ludzi w gospodarstwie Chorowskich było więc sporo.
Niespodziewany gość
W styczniu 1945 r. pojawił się nowy mieszkaniec. - Mama wspominała, że na początku 1945 r. kiedy zbliżał się front, mówiło się coś o jakichś kolumnach ludzi ciągnących od wschodu. Iwan, który jeździł po węgiel na Emmę, przynosił do domu różne wiadomości. Wkrótce okazało się, że w kierunku Mszany idą więźniowie z ewakuowanego obozu w Oświęcimiu. Mama wiedziała, że w Oświęcimiu działo się coś niedobrego, ale nikt wtedy nie miał wyobrażenia o skali tego bestialstwa – opowiada Anna Smyczyk. Pewnej nocy, było to 19 stycznia, domownicy usłyszeli wściekłe ujadanie psów, któremu towarzyszyło skrzypienie śniegu wydobywające się spod tysięcy zmęczonych nóg. Domownicy zobaczyli kolumnę ludzi podążających drogą. Upiorny przemarsz dobiegł końca dopiero na trzeci dzień.
Kiedy kolumna schowała się za horyzontem, wydawało się, że wszystko wróciło do normy, nie licząc coraz częstszych eksplozji bomb i artyleryjskich pocisków, świadczących o zbliżającym się niechybnie froncie. W pewnym momencie Marta poszła do szopy po węgiel. Przybiegła do domu przerażona, mówiąc, że w szopie coś jęczy. - Szymon zawołał czy Niemiec, czy Polak. Usłyszał, że Francuz. Szymon znał francuski, bo przed wojną pracował na kopalni we Francji – wspomina pani Anna. Dopiero jednak Ukrainiec Iwan, który wrócił wieczorem z kopalni, odważył się pójść do szopy. Kiedy wrócił, oznajmił, że leży tam ledwo żyły, ciężko ranny uciekinier z konwoju. - Wieczorem przenieśli go do domu. Był cały we krwi, miał czarne od odmrożeń stopy i palce w rękach, ledwo żył. Wydawało się, że umrze, tym bardziej że siwe włosy zwiastowały niepierwszą młodość rannego. Opowiedział, że w czasie marszu upadł z wycieńczenia, SS-man kopnął go tak, że spadł z nasypu, a następnie do niego strzelił, celując w serce. Spudłował, bo kula trafiła w lewe ramię i przeszła na wylot. Został na śniegu, nie ruszał się, więc go tak pozostawiono. Do naszej szopy chyba go ktoś przyniósł, bo sam raczej nie był w stanie do niej dotrzeć. Kiedy mama obejrzała w nocy jego rany, to dziwiła się, że jeszcze żyje – opowiada córka Chorowskiej. Francuz o wyraźnie semickich rysach twarzy został przez Marię opatrzony na tyle, na ile było to możliwe. Ukrainiec Iwan przyszykował mu kryjówkę na strychu chlewa – zrobił dla niego szyb w słomie, gdzie Victor, bo tak nazywał się niespodziewany gość, miał być bezpieczny za dnia. Wieczorami Iwan na własnych plecach przenosił go do domu.
„Opa” Wiktor
Victor Zeitovn (Anna Smyczyk wyjaśnia, że tak mniej więcej fonetycznie brzmiało jego nazwisko, również w niektórych opracowaniach pojawia się taki zapis) okazał się francuskim Żydem z Marsylii, który w swoim rodzinnym mieście miał fabrykę czekolady, a w Tunisie oranżerię. Miał około 60 lat, syna maszynistę i córkę „doktore”, czyli lekarkę. Dzięki opiece Chorowskiej i jej bliskich, a także Iwana, powoli wracał do zdrowia. Pomagały leki od doktora Lucjana Mendego, a szczególnie maść tranowa o pomarańczowej barwie, zwana epitenzalben. – Mama wtedy trochę chorowała. Przy okazji wizyt doktora poprosiła go o maść, która pomogłaby w gojeniu ran i na odmrożenia. Maść szybko się zużyła, więc poprosiła o kolejną porcję. Doktor zorientował się, że to nie dla niej. Nie wiem, czy doktor Mende przychodził do nas do domu, czy mama sama chodziła do niego po tę maść, ale doktor wiedział, że mama kogoś ukrywa, więc dawał jej tę maść – mówi Anna Smyczyk.
Ukrywanie Victora nastręczało sporo problemów. Mocno kasłał, więc trzeba było czymś to zagłuszyć. Tym bardziej że przy gospodarstwie coraz częściej pojawiali się niemieccy żołnierze. Wtedy uruchamiano sieczkarnię. W sąsieku ubywało słomy, przez co też kurczyła się kryjówka Victora. Zapadła decyzja, by przenieść go na stałe do domu. I tak obcy Victor stał się dziadkiem - „opą” Wiktorem, jak nazywało go dzieci Marii, lekko szalonym niemową, który z tego względu był pod opieką Chorowskiej i nigdy nie opuszczał domu. Był też kolejnym domownikiem, którego trzeba było wyżywić. Pomagała matka Marii, która dbała, by rodzinie nie zabrakło żywności.
Żyli jak na bombie
Odkąd udzielono Victorowi pomocy, domownicy żyli w ogromnym napięciu. Gdyby Niemcy odkryli, że u Chorowskiej przebywa Żyd, wszystkich dorosłych by zabito, a dzieci najpewniej trafiłyby do sierocińców, albo obozów koncentracyjnych dla dzieci. Napięcia nie wytrzymał Szymon, który po tygodniu ukrywania Victora, z domu Marii Chorowskiej wyprowadził się z rodziną do Jastrzębia. Nie chciał ryzykować życia swojego i swoich bliskich.
Pewnego dnia do domu wpadł niemiecki żandarm. Zaskoczył wszystkich domowników, łącznie z Victorem. Chorowska była pewna, że Niemiec dowiedział się o ukrywającym zbiegu i była pewna, że to koniec. Okazało się jednak, że ten przyszedł wypytywać o Iwana, który został aresztowany za udzielanie pomocy innym Ukraińcom pracującym przy kopalni Emma. Dzielił się z nimi chlebem. Niemiecki żandarm uwierzył, że starszy człowiek to lekko zwariowany dziadek, w dodatku niemowa. Nie zwrócił uwagi na wystający spod rękawa obozowy numer… - Mama wspominała, że to był okropny czas w jej życiu, że żyła w ciągłym napięciu, ale nie miała wątpliwości, że należy pomóc – wspomina pani Anna.
Ciągnęło go do domu
Iwan wrócił z komisariatu do domu z podbitym okiem. Dla niego najgorsze miało dopiero nastąpić. Był dezerterem. - Ubijut kak sobaku – mawiał. I rzeczywiście, kiedy w gospodarstwie pojawili się radzieccy żołnierze, los Iwana został przypieczętowany. Krótkie pytanie radzieckiego oficera o to, kim jest, w jakiej jednostce służył. Brak odpowiedzi oznaczał jedno – natychmiastowy wyrok śmierci. Iwan został zabrany za stodołę, a po chwili reszta domowników usłyszała tylko serię z pepeszy. Iwan na zawsze został już w Polsce, pochowany w płytkiej mogile za stodołą. Z czasem grób został przykryty kopalnianą hałdą.
A Victor w kwietniu spotkał się ze swoim krajaninem, który wracał do Francji. – Załatwił w Jastrzębiu jakieś dokumenty i powiedział, że też chce już odejść do swojego domu. To było po mszańskim odpuście. Mama przekonywała go, żeby jeszcze został, bo choć w Mszanie działania wojenne się już zakończyły, to przecież nie było wiadomo, jak jest gdzie indziej. A poza tym nie był jeszcze w pełni sił. Ale Victor mówił, że ciągnie go już do domu. Dziękował mamie na kolanach za pomoc, płakał. To był bardzo kulturalny człowiek. Mama wspominała, że pożegnanie było bardzo wzruszające. Victor głośno płakał. Obiecywał też utrzymywać kontakt – mówi pani Anna.
Kontakt jednak się urwał. Victor już się nie odezwał. - Mama przypuszczała, że nigdy nie dotarł do domu, że zginął w drodze. Bo inaczej na pewno by się odezwał. A my? Cóż, jesienią z wojny wrócił ojciec. W pierwszej kolejności trzeba było starać się przeżyć, bo bieda była ogromna. Żyło się tylko z tego, co udało się wyhodować. Każdy był czymś zajęty – kończy niezwykłą opowieść Anna Smyczyk. Artur Marcisz
Maria Chorowska zmarła w 2009 r. w wieku 90 lat. Od 1973 r. była wdową. Jej córka wspomina, że do końca życia modliła się za Victora i Iwana.