Gerard Bluszcz – doktor z Bluszczowa
Na oddziale zakaźnym nie było ponuractwa, bo pacjenci wiedzieli, że doktor Bluszcz, oprócz tego, że jest świetnym diagnostą, ma doskonały kontakt z ludźmi. Z każdym lubił pożartować i nikogo nie dziwiło to, że szpitalne korytarze rozbrzmiewały często jego śpiewem. Równie dobrze czuł się ze stetoskopem, jak i mikrofonem, a znając jego zdolności krasomówcze, dyrektor Gizela Pawłowska obsadzała go jako prelegenta licznych spotkań służby zdrowia.
Mały Gerard spotykał swoją sąsiadkę Helenkę Pieczkę w drodze do sklepu, szkoły albo w ławce kościoła w Rogowie, do którego oboje należeli. Mimo że dzieliło ich od siebie zaledwie kilka domów, ich losy splotły się dopiero po wielu latach w Raciborzu. Doktor Bluszcz był wtedy kierownikiem Miejskiej Kolumny Sanitarno-Epidemiologicznej w naszym mieście i asystentem na oddziale zakaźnym, a pani Helena nauczycielką zawodu w Państwowej Szkole Położnych w Bytomiu. – Spotkanie zaaranżowała moja koleżanka Celina, która pracowała z doktorem Ciemborowiczem. Na jego oddziale dyżurował też młody lekarz z mojego rodzinnego Bluszczowa, więc postanowiła nas sobie przedstawić – opowiada pani Helena. To był 1956 rok, a po roku byli już małżeństwem. Zanim się jednak zdołali sobą nacieszyć, o pana Gerarda upomniała się armia. Jeszcze przed ślubem został powołany do odbycia służby wojskowej, podczas której pełnił obowiązki inspektora ds. lecznictwa oraz lekarza chorób zakaźnych i zawodowych. – Poznałem go w 1955 roku, gdy dostałem pracę instruktora oświaty sanitarnej w Miejskiej Kolumnie Sanitarno-Epidemiologicznej, zarządzanej przez doktora Bluszcza. Kiedy urlopowano go z powodu służby wojskowej, którą odbywał na Śląsku, często odwiedzał nas w stacji w mundurze podporucznika i sprawdzał czy wszystko jest w porządku. Zastępowała go wtedy doktor Jadwiga Gibowicz, która również pracowała na oddziale zakaźnym – wspomina profesor Marian Kapica i dodaje, że pan Gerard był znakomitym szefem, który nie wymagał od pracowników realizacji poleceń, tylko dawał im dużo swobody. – Nasza stacja była bardzo dobrze oceniana pod względem edukacji sanitarnej, szczepień ochronnych oraz nadzoru nad higieną komunalną i higieną żywności. Mogliśmy się szczycić utworzonymi za czasów doktora Bluszcza laboratoriami, które rzadko można było spotkać w stacjach miejskich czy powiatowych. Mieliśmy też doskonale wykształconą kadrę. Znakomitym mikrobiologiem był Stefan Lewandowski. Większość personelu fachowego to osoby z wyższym wykształceniem, a o bieżącą edukację dbał nasz szef, tworząc w stacji bibliotekę, w której znalazło się kilka tysięcy książek. Sam publikował sporo tekstów naukowych, co podnosiło rangę naszej placówki na zewnątrz – dodaje profesor Kapica.
Po powrocie doktora Bluszcza z wojska, jego żona razem z małą Iwonką, która przyszła na świat w Bytomiu, przeniosła się do Raciborza. – Początki były bardzo skromne, bo dostaliśmy jeden służbowy pokój obok przychodni przy ul. Wojska Polskiego. Dopiero później przenieśliśmy się do 100-metrowego mieszkania przy Drzymały, ale na weekendy jeździliśmy zawsze do Bluszczowa.
Mikuś leczy całą wieś
Rodzinną wioskę pan Gerard darzył zawsze ogromnym sentymentem. Urodził się 28 sierpnia 1929 roku w Rybniku, ale jego ojciec Józef był dyrektorem szkoły w Bluszczowie, gdzie mieszkała cała rodzina. – Mój tato lubił się przedstawiać: jestem Bluszcz z Bluszczowa – mówi Iwona Olszok i dodaje, że dziadka nigdy nie poznała, bo zmarł gdy jej ojciec miał 8 lat. Była jeszcze młodsza siostrzyczka, ale nie przeżyła, dlatego pani Franciszce został tylko syn. – Mój mąż był typowym syneczkiem mamusi, która całe życie dbała o to, by niczego mu nie zabrakło i wszystko było na wyciągnięcie ręki. Dlatego sam zawsze przyznawał, że w kuchni potrafi jedynie zagotować wodę na herbatę – mówi ze śmiechem pani Helena. Jej teściowa postarała się jednak o gruntowne wykształcenie Gerarda. W 1949 r. ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Powstańców Śl. w Rybniku i rozpoczął studia na wydziale lekarskim Akademii Medycznej w Łodzi, gdzie w 1954 roku uzyskał dyplom.
W rodzinnym domu w Bluszczowie prowadził prywatną praktykę lekarską, a ponieważ znał śląski i był chłopakiem z sąsiedztwa, miał zawsze świetny kontakt z pacjentami. – Jak się zjawiał we wsi mówili: Mikuś nasz przyjechał (bo na drugie imię miał Mikołaj)! Był tam naprawdę lubiany, bo nigdy nie stwarzał dystansu, z każdym chętnie rozmawiał, każdemu doradzał. Niektórzy, w podziękowaniu za opiekę, pisali dla niego wiersze – wspomina pani Helena.
Daleka droga do mistrza
Specjalizację I stopnia w zakresie chorób zakaźnych i epidemiologii doktor Bluszcz uzyskał w 1957 roku, a II stopnia siedem lat później. Był również specjalistą II stopnia w zakresie organizacji i ochrony zdrowia. We wrześniu 1959 roku został dyrektorem Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Raciborzu oraz ordynatorem oddziału zakaźnego tutejszego szpitala, pełniąc jednocześnie funkcję państwowego inspektora sanitarnego. – Łączenie tych funkcji było dla taty ogromnym obciążeniem, ale on był zawsze bardzo ambitny, więc wszystkiemu podołał, choć ucierpiała na tym rodzina, dla której nie miał już zbyt wiele czasu – podsumowuje pani Olszok.
Mieszczący się na pierwszym piętrze szpitala przy Bema oddział zakaźny miał 25 łóżek i osobne wejście od strony prosektorium. – Pacjenci nie mogli mieć żadnej styczności z innymi chorymi ze szpitala, więc trafiali na oddział bezpośrednio z podwórka. Ponieważ w budynku nie było wind, w transporcie chorych pomagały pielęgniarki. Musiały się też zajmować sterylizacją sprzętu, bo w tamtych czasach strzykawki i cały sprzęt medyczny był wielorazowego użycia – tłumaczy była oddziałowa Helena Zalewska (dziś Baszton), która w raciborskim szpitalu pracowała od 1 września 1958 do 1 stycznia 1997 roku. – Przełożoną sióstr była wtedy Teresa Pawłowska, którą zastąpiła potem Teresa Bujnowska, a oddziałową na zakaźnym Helena Szczuka, po której tę funkcję objęłam ja. Żartowałyśmy nieraz, że doktorowi Bluszczowi nigdy nie pomylą się nasze imiona, bo w domu i w pracy otaczają go same Heleny – mówi ze śmiechem pani Baszton i wspomina swego szefa. – Był dla nas jak ojciec. Wszystko na spokojnie potrafił wytłumaczyć, choć dyscyplina na oddziale była ogromna. Zatrucia pokarmowe, dur brzuszny, wścieklizna, żółtaczka zakaźna i pokarmowa, zapalenie opon mózgowych, czy róże to była u nas codzienność, ale nigdy nie mieliśmy zakażenia wewnątrzoddziałowego, bo szef bardzo pilnował aseptyki. Jeśli zdarzyło się dużo różnych jednostek chorobowych, każdy pacjent trafiał do innej sali. Ich klamki nasączane były płynem dezynfekcyjnym a nasz doktor za każdym razem wchodząc do pacjenta zmieniał rękawiczki – mówi pani Helena.
Profesor Marian Kapica wspomina doktora Bluszcza jako doskonałego diagnostę, który nie dysponując tak nowoczesnymi narzędziami, jak dzisiejsza medycyna, stosował palpacyjne badanie wątroby i szkolił w tym zakresie innych lekarzy. – Z sentymentem wspominam czasy, gdy był ordynatorem oddziału zakaźnego. Gdy prowadziłem Liceum Medyczne przychodziłem często do szpitala na hospitacje. Pamiętam, jak pokazywał mi kiedyś zdiagnozowany u pacjentki przypadek błonicy, w latach 70. już praktycznie niespotykanej. Wpadałem do niego na kawę a przy okazji mogłem zobaczyć jak pracuje. Do badań wątroby dosłownie miał rękę. Mówiło się nawet, o kimś dobrze zdiagnozowanym, że to była ręka Bluszcza – podsumowuje pan Kapica.
W październiku 1970 roku Rada Wydziału Lekarskiego Śląskiej Akademii Medycznej przyznała Gerardowi Bluszczowi stopień doktora nauk medycznych. Dysertacja dotyczyła oceny aktualnego charakteru epidemiologicznego i klinicznego nagminnego zapalenia ślinianek przyusznych (świnki) na podstawie materiału zebranego u chorych miasta Raciborza w latach 1954 – 1967. – Tato był typem naukowca. Bardzo dużo czytał i miał fotograficzną pamięć. Potrafił siedzieć do późna w nocy nad takim stosem książek, że zastanawiałam się często, czy on to wszystko czyta, czy tylko przegląda. Publikował też dużo artykułów i referatów na temat służby zdrowia. Pamiętam, że opisywał leptospirozę, jako chorobę szczególnie aktywną na terenie Raciborza – opowiada Iwona Olszok. Za tę działalność w 1977 roku doktor Bluszcz został wyróżniony przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej.
Obie córki doktora Bluszcza widziały na czym polega praca taty i obie świadomie wybrały medycynę. – Ani mnie, ani mojej młodszej siostrze Anicie, która też jest lekarzem, nigdy nie wskazywał drogi zawodowej, ale gdy już skończyłam studia, podpowiedział, że powinnam zacząć od interny. Tam zrobiłam specjalizację I stopnia, a potem dołączyłam do niego na oddziale zakaźnym. Pracowałam z nim tylko rok, ale zdążyłam poznać jako ostrego i wymagającego szefa. On uważał, że lekarz, tak jak czeladnik, powinien długo praktykować i uczyć się od mistrza – opowiada Iwona Olszok.
Śpiew na zdrowie
Bez doktora Bluszcza, który był duszą towarzystwa, nie mogła się odbyć żadna impreza w stacji ani w szpitalu i wszyscy wiedzieli, że gdy tylko znajdzie się pianino, zaraz do niego zasiądzie i będą wspólne śpiewy. Wspaniały mówca z poczuciem humoru potrafił szybko nawiązywać kontakty, a wśród pacjentów cieszył się sympatią. – Był człowiekiem prostolinijnym, który do każdego chorego potrafił podejść i porozmawiać z nim tak, by nie czuł żadnej bariery, obojętnie czy był wykształconym czy prostym człowiekiem. Był bardzo ludzki i za to go polubiłem – mówi Karol Magiera.
Na domowych imprezach, w których uczestniczyły zaprzyjaźnione z Bluszczami małżeństwa: Ziębiccy, Jaszczołdowie, Koczenaszowie, Konzalowie i Roszczakowscy, pan Gerard przeistaczał się w wodzireja. – Gdy przychodzili do nas goście na jego imieniny, siadał do pianina i zaczynał na nim grać. Wszyscy albo tańczyli, albo musieli się uczyć nowych piosenek, które poznawał podczas rajdów służby zdrowia. Odbywały się w Bieszczadach, pod namiotami. Zjeżdżali się tam w sierpniu pracownicy służby zdrowia z całej Polski. „Bieszczady, góry mych marzeń i snów” – intonował tato i reszta szła w jego ślady. Podobno śpiewem umilał też życie pacjentom swojego oddziału – opowiada córka Iwona i dodaje, że uwielbiał chodzić po górach, a podczas wspólnych wakacji na Mazurach, zrobił kurs sternika, na którym to ona była instruktorem, a on uczestnikiem.
Pan Gerard miał ogromną wiedzę z różnych dziedzin. Interesowała go historia i geografia, wciąż czytał jakieś książki i codzienną prasę. – Dyrektor szpitala Gizela Pawłowska zawsze wyznaczała go do przemówień, gdy przyjeżdżały do Raciborza delegacje z NRD. Znał język niemiecki i angielski, a poza tym bardzo lubił występować, więc nie miał z tym żadnego problemu – wspomina Helena Bluszcz.
Profesor Kapica pamięta zdarzenie z 1970 roku. – Musiał komuś mocno podpaść, bo na jednym z zebrań, w którym też uczestniczyłem, pojawiły się wobec niego zarzuty o brak kompetencji i mocno go zaatakowano. Doktor Bluszcz zabrał wtedy głos i z właściwym sobie polotem odpowiedział, że jeśli chodzi o jego kompetencje, to od wczoraj ma stopień doktora nauk medycznych uzyskany w Śląskiej Akademii Medycznej. Mówił o osiągnięciach stacji oraz jej pracowników i nagle okazało się, że atakującemu go towarzystwu zostało niewiele argumentów. W końcu nic mu nie zrobili – podsumowuje pan profesor i nazywa go człowiekiem „Solidarności”, który nigdy nie był politykiem tylko społecznikiem. Współpracował z Hipolitem Baranowskim działając w Towarzystwie do Walki z Gruźlicą, był wiceprzewodniczącym i członkiem zarządu powiatowego PCK, a gdy utworzono Liceum Medyczne i Kolegium Nauczycielskie przez pewien czas prowadził w nich zajęcia. Znajdował też czas na członkostwo w Polskim Towarzystwie Historycznym, prowadzonym przez Alfreda Nowaka i Towarzystwie Miłośników Ziemi Raciborskiej. – Poznaliśmy się w latach 70. Ja byłem wtedy skarbnikiem, a on członkiem zarządu TMZR. Podchodził do swych obowiązków z ogromnym zaangażowaniem. Mimo wielu pełnionych w tym czasie funkcji nie opuścił żadnego posiedzenia zarządu, a sprawy Raciborza były mu zawsze bliskie – opowiada Karol Magiera. Jego pracę zawodową i społeczną przerwała nagła śmierć. – To był piątek. Tato wrócił do domu z pracy, a potem zadzwoniła do mnie mama, że miał zawał i zabrali go do szpitala. Zmarł 26 stycznia 1990 roku. W sobotę rano musiałam pójść na oddział na poranną wizytę. Wszyscy pacjenci wiedzieli już o jego śmierci, a ja musiałam się teraz nimi zająć. Na jego biurku stała niedopita herbata i leżał jego ulubiony długopis, którego nie pozwalał dotykać. To było dla mnie straszne przeżycie, które trwało przez wiele tygodni, bo za każdym razem gdy wchodziłam do jego gabinetu i siadałam na jego miejscu, wracały wspomnienia – opowiada pani Iwona i dodaje, że została wtedy rzucona na głęboką wodę. – Tato miał bardzo dobry kontakt z pacjentami i charyzmę. Był zawsze towarzyski, lubił z nimi pożartować i tego samego oczekiwali ode mnie. Byłam wtedy młodą dziewczyną przytłoczoną tą całą sytuacją. To był dla mnie trudny okres, ale poradziłam sobie. Oddział zakaźny prowadzę już od 27 lat – dodaje.
Katarzyna Gruchot
Gerard Mikołaj Bluszcz (1929 - 1990) - lekarz chorób zakaźnych, dr n. med., ordynator oddziału zakaźnego Szpitala Miejskiego w Raciborzu, wieloletni kierownik, a potem dyrektor raciborskiego sanepidu