Chcieliśmy po prostu grać
Założona przez braci Karola i Antoniego Szafranków szkoła muzyczna w Rybniku istnieje już 75 lat.
– Bardzo lubię grać dla pełnej sali, ale tu nie chodzi o mnie, a o historię tej szkoły. To, że przyszło na koncert tylu ludzi, to znak, że ten jubileusz jest ważny – mówił po koncercie Piotr Paleczny, uczeń Karola Szafranka i absolwent rybnickiej szkoły muzycznej, którego występ uświetnił obchody jubileuszu.
Pianiście towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Szkoły Szafranków pod dyrekcją innego absolwenta, Sławomira Chrzanowskiego. – Uważam, że zagrali na wysokim poziomie. Dziękuję im za koncentrację, zapał i za bardzo dobrą wolę – ocenił Paleczny swoich młodszych kolegów. Wśród nich był trzynastolatek Piotr Rachwał, który uczy się gry na skrzypcach siódmy rok. Ze szkolną orkiestrą zagrał po raz pierwszy. – To było wielkie przeżycie i zaszczyt, że grałem z Piotrem Palecznym – przyznał debiutant, który zdradził też, że nie miał przed występem tremy. Koncert połączył pokolenia, w szkolnej orkiestrze zasiadają obecni i byli uczniowie oraz ich nauczyciele. Także na widowni spotkały się różne pokolenia absolwentów. Dawni uczniowie mieli wcześniej możliwość powspominać minione dzieje, a dla wielu jubileusz był okazją, żeby po raz pierwszy zobaczyć nową siedzibę szkoły. Do lokum, znajdującego się w budynku po dawnym szpitalu przy Powstańców Śląskich, placówka przeniosła się pięć lat temu. Natomiast jubileusz 75–lecia uczczono sprowadzając do szkoły organy piszczałkowe. – Dzięki temu uczniowie będą mieli lekcje gry na prawdziwych organach, takich na powietrze. Wcześniej grali na organach elektrycznych, ale to tak jakby porównać grę na skrzypcach elektrycznych do gry na klasycznym instrumencie – stwierdza Stanisław Pielczyk, nauczyciel improwizacji organowej. – Jubileusz 70-lecia uświetniło oddanie nowej siedziby, na 75 urodziny wzbogaciliśmy się o organy, to może za kolejne 5 lat spełnimy jeszcze jedno marzenie, jakim jest zaadaptowanie niewielkiego budynku obok szkoły na klasę perkusji – wyraził nadzieję Roman Kuczera, dyrektor Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Karola i Antoniego Szafranków.
Dzięki szkole znalazłem żonę
– Najważniejszy jest duch, nie warunki – stwierdziło grono uczniów szkoły z końca lat 50 i początku 60, którzy spotkali się na zjeździe absolwentów. Zajęcia odbywały się wówczas w nieistniejącym już budynku przy ul. Piłsudskiego, w pobliżu dworca PKS. – Tam byliśmy jakoś tak razem, bliżej, może dlatego, że było ciaśniej, były wąskie korytarze – wspomina z uśmiechem Adelajda Romańska (z domu Marek). – Była tam szatnia, w której grało się w cymbergaja – opowiada Jerzy Riemel. – Była też sala „czwórka”, gdzie jeden ćwiczył, ktoś odrabiał lekcje, inny śpiewał. Pamiętam jak Makowicz improwizował, chłopaki grali na dęciakach, a dziewuchy plotkowały – przypomina sobie Cecylia Tokarek (z domu Szulik). – W mniejszym budynku obok szkoły mieszkał woźny Oko i miał oko na wszystko. On otwierał i zamykał szkołę. Jak nie pozwolił ćwiczyć, to koniec, nie było mocnych. Na ogół mawiał: ja i pan dyrektor... A jego żona często robiła nam herbatę – opowiada Romańska. – W tamtych czasach w małych miejscowościach to nie było popularne, żeby dziewczyna uczyła się gry na fortepianie. Miała raczej iść do „Urszulanek”, nauczyć się warzyć, a nie plimkać na fortepianie – przypomina Tokarek, która ukończył szkołę, a potem sama uczyła w szkole muzycznej i na uczelni wyższej we Wrocławiu. Dziś jest na emeryturze. Podobnie jak i Adelajada Romańska, która uczyła w szkole muzycznej w Rybniku, a później w Chorzowie. Z nauczaniem gry na instrumentach związała swoje życie zawodowe także Krystyna Riemel (z domu Basztoń), pracująca w Kędzierzynie–Koźlu. – Ja nie zająłem się muzyką. Ukończyłem studia na politechnice, trafiłem do branży budowlanej, ale dzięki rybnickiej szkole muzycznej znalazłem żonę – podsumowuje z uśmiechem Jerzy Riemel.
Jedyna kolejka stała do Teatru San Carlo
Jeszcze inaczej potoczyły się losy absolwentki Adelindy Kaczmarczyk (z domu Słupik), która po studiach wyjechała na dwuletni staż do Jugosławii, a stamtąd trafiła do Neapolu i przez 20 lat grała w orkiestrze w Teatrze San Carlo, największym i najstarszym teatrze operowym we Włoszech. – Gdy wyjechałam, przeżyłam szok. W Polsce był to czas kolejek, a w Neapolu jedyna kolejka jaką widziałam stała do Teatru San Carlo – przyznaje skrzypaczka, którą koledzy z orkiestry nazywali Sofia, ponieważ przypominała im włoską gwiazdę filmową Sofię Loren. W teatrze, w którym pracowała, spotkała wiele gwiazd sceny operowej. – Śpiewał u nas Pavarotti, który okazał się prywatnie bardzo skromną osobą. Domingo to też wspaniały człowiek. To mój rówieśnik, razem więc świętowaliśmy urodziny, wznosząc toast szampanem – wspomina. Ani ona, ani jej koledzy nie mają wątpliwości, że warto było zostać uczniem szkoły muzycznej braci Szafranków. Nawet jeżeli oznaczało to uciążliwe dojazdy, wędrówki przez śnieżne zaspy lub w deszczu, przemoczone nogi i późne powroty. – Myśmy po prostu chcieli grać. Jeden drugiego „podglądał” i mobilizował do pracy. Była w szkole taka zdrowa konkurencja – zauważa Krystyna Riemel. – Jak tylko usłyszałam o jubileuszu, to przyleciałam tu jak na skrzydłach. Trzeba coś jeszcze dodawać? – podsumowuje opowieści Cecylia Tokarek.
Beata Mońka