Ćwierć wieku z Carrantuohill
Odsłona 10 – Sochacki.
Marek Sochacki pojawił się w zespole, gdy brakło już argumentów przeciw mocniejszemu uderzeniu. O swojej profesji mówi „bębniarz”. A ponadto: „Lubię jak coś się dzieje. Lubię przeć do przodu, nie cierpię stagnacji. W przenośni mówiąc, lubię cały czas być na placu budowy, jak coś się tworzy. Muzycznie i w życiu nie cierpię stać w miejscu. Stagnacja to dla mnie najgorszy stan. Im więcej się dzieje, tym lepiej”.
Urodził się (w Rybniku niespełna 44 lata temu) z niezwyczajnym poczuciem humoru i… rytmu. W rodzinie muzyków nie było, choć ojciec próbował kiedyś gry na kontrabasie. Mieszkając na górniczym osiedlu rybnickiej dzielnicy Niedobczyce, nieopodal wystygłych hałd starej poczciwej „Siwki” (nieczynnej dziś kopalni Rymer) chłopak wzrastał przy dźwiękach wszechobecnej górniczej orkiestry dętej. „Wołod” (ksywka od imienia w metryce) już od przedszkola sam z siebie zaczął stukać rytmicznie gdzie popadło, nie oszczędzając kuchennych garnków mamy. Aż tata nie wytrzymał widoku poobijanych naczyń, postanowił zadać temu kres, fundując synkowi perkusję. Jechali po ten niemały gabarytowo sprzęt do rybnickiej restauracji „Silesia”, koło siedziby rybnickiej policji. Tak samo, tyle że obładowani jak kamele, pociągiem wracali. Tak się zaczęło – ostrymi próbami w piwnicy, nad którą mieszkał pan Szmak, grający w orkiestrze dętej na tubie. – Ludzie tam mieszkający byli przy nas naprawdę biedni – współczuje dziś swoim sąsiadom Marek.
W podstawówce był zespół Ansax, potem w technikum mechanicznym na Kościuszki w Rybniku Marek współtworzył zespół Johann Jakob, a następnie Van Guard. Młodych ludzi połączył wtedy ostry rock. Wśród nich był Ireneusz Wuwer – dziś finansista, wciąż oddany muzyce. W swoim domu na wodzisławskich Wilchwach urządził prywatne studio, gdzie czasem sobie dla przyjemności grają – bębniarz Marek i gitarzysta Irek.
Potem był zespół Pitzcaraldo, gdzie na gitarze grał utalentowany Piotrek Czulak, niestety już nieżyjący. Ostatnim przed Carrantuohill projektem gorącej głowy Marka był Red Label. Ze względu na nazwiska członków: Robert Czech – piano, Piotr Wojaczek – bas, saksofon oraz Fryderyk Karauda – saksofon, można sądzić, iż ten założony przez Marka zespół miał niemałe szanse wypłynąć szerzej. Działo się to w niezwykle kreatywnym okresie warszawskiej szkoły muzycznej Marka. – Dużo tam zyskałem w ukształtowaniu muzycznym. Moim wykładowcą był Czesław „Mały” Bartkowski, bardzo znany polski perkusista, takiego nauczyciela chciałem. Szkoła dla mnie znakomita, bo on nie uczył grania fajerwerkowego, tylko bardziej emocjonalnego, wypływającego z wnętrza – wspomina ten okres Marek.
Mogło to wszystko potoczyć się różnie, ale… jeden telefon Bogdana Wity rozplątał gordyjskie węzły niezidentyfikowanych jeszcze do końca planów. W momencie podjęcia współpracy z Carrantuohill Red Label musiał się rozsypać – był ofiarą złożoną na ołtarzu tarantulowej chwały.
O tych początkach kilka dni temu sam Marek powiedział: „Gdy chłopaki za namową Owsiaka zaczęli szukać bębniarza, to Jacek Glenc, do którego się zwrócili, dał im dwa numery. Jeden do Irka Głyka z Jastrzębia (dziś to jest znana postać, m.in. z Irkiem Dudkiem grywa), a drugi do mnie. W tym czasie obserwowałem uważnie Carrantuohill i widziałem, że tych bębnów im wyraźnie brakuje. Miałem wtedy taki ogromnych rozmiarów telefon komórkowy, dosłownie spałem na nim, żeby nie przegapić gdy ktoś zadzwoni. Wreszcie kiedyś po 22.00 zadzwonił Boguś i przedstawił mi propozycję zagrania z nimi na Przystanku Woodstock. To był dla mnie telefon z nieba, bo oni już wtedy byli naprawdę znanym zespołem. Zrobiliśmy parę prób, zagrałem i zostałem. Tak się >>męczymy<< z sobą już 15 lat”.
Marek jest człowiekiem ciekawym świata, a przy tym niesłychanie towarzyskim, w czym rewelacyjnie uzupełniają się z małżonką. Są wspaniale zgraną parą. Beata jest dyplomowaną animatorką kultury, nic tedy dziwnego, że pracując obok siebie w MDK w Rybniku poznali się i pokochali. Z upływem lat, twierdzą z przekonaniem, że krótkie rozłąki więcej dobrego czynią niż złego, ponieważ nieustannie myślą o sobie. Często telepatycznie w tym samym momencie pragną do siebie dzwonić, nawet z odległych miejsc w Europie. Trzynastoletni syn zaczyna mieć tak samo. Mikołaj, dla którego matką chrzestną jest Grażyna Seyda, uczy się gry na fortepianie, w tej samej klasie co Ania, córka Adama Drewnioka, dla której Marek jest ojcem chrzestnym. Ostatnio Mikołaja ciągnie do saksofonu.
Adam o przyjacielu mówi tak: „Marek wszedł do nas jak człowiek z kosmosu. To jest typowy Bliźniak, cechuje go zmienność nastrojów, od euforii do melancholii. Nasza świeża krew. Od kiedy jest z nami trochę inaczej zaczęliśmy przetwarzać muzykę irlandzką, otwierając się w pomysłach na inne kierunki, odważniej spoglądamy na rock, jazz, muzykę bałkańską, salsy, samby i inne. Marek nas utwierdzał, że można te nurty łączyć. Faktycznie, wychodzi to całkiem nieźle. Nie mając perkusji, nie bylibyśmy tego świadomi. Podciąga naszą sekcję rytmiczną, wsparł mnie, dzięki czemu teraz bas i perkusja czynią rytm pełnym. Jest dobry w tym co robi, zresztą uczył się perkusji w świetnej prywatnej szkole im. Krzysztofa Komedy w Warszawie”. W podobnym tonie wypowiada się Maciek dodając: „Marek ma bardzo dobre, takie nowoczesne podejście do zagadnień muzycznych. Jako kolega – super, ma powalające poczucie humoru. Lubię go strasznie”. Wypada dodać, iż poza Carratuohill – przedsięwzięciem niezmiennie pierwszoplanowym, Marek drugoplanowo wspiera swoim doświadczeniem i umiejętnościami muzyczną grupę Chwila Nieuwagi z Rybnika, w której nazywany jest dobrą duszą zespołu.
Jedną z pasji Beaty – żony Marka jest architektura wnętrz. Gdy wpadli na wiekopomny pomysł budowy domu na niewielkiej działce w sercu Rybnika, to Marek był faktycznie nadzorującym budowę kierownikiem, a Beata pomysłodawczynią i wymagającą odbiorczynią robót. Efekt takiej „dwuwładzy” okazuje się znakomity. Obok świata kawy i świata herbaty (sklepy Herbaty i Kawy Świata na Pl. Kościelnym w Rybniku prowadzone przez Beatę i Marka) kręci się cały świat rodziny Sochackich. Sam budynek umiejętnie stylizowany wpisuje się w specyficzny klimat starówki Rybnika.
Nietuzinkowy smak właścicieli widać w każdym fragmencie wnętrza, w każdym kącie, na każdej ścianie, choć dzieło to jest ledwie kilkumiesięczne, świeże, nieukończone – czeka wciąż dopieszczonego zagospodarowania. Głowy małżonków pełne są śmiałych wizji. (cdn).
Zbyszek Seyda, zawsze mający odrębne spojrzenie na wiele spraw, wspomina: „Na koniec roku Boguś Wita robi zawsze podsumowanie sezonu i pokazuje nam rozliczenie kosztów. W tych Markowych początkach przy niektórych rubryczkach widniała literka >>M<<. Ktoś zapytał, co właściwie oznacza ta litera w tych miejscach, ale zanim Boguś objaśnił, o co chodzi, palnąłem: – >>M<< jak >>mniej<<. Dla każdego mniej, bo trzeba dzielić kasę na sześć zamiast na pięć osób”
Stefan Smołka