Ćwierć wieku z Carrantuohill
Odsłona 14 – Zagraniczne węzły.
Nasze opowiadanie o ćwierćwieczu muzycznego fenomenu wpisuje się w dumną historię starych miast Rybnika i Żor – w przeszłość całego regionu, której nie możemy się wstydzić. Warto przy tej okazji zaznaczyć nici powiązań zagranicznych, oplatających legendę Carrantuohill.
Adam opowiada magiczną historię celtyckiego krzyża, który wisi na ścianie jego domu. – W 1981 roku dziadek (tata mamy) odkrył jakiegoś kuzyna w Niemczech, który go tam zaprosił, więc pojechaliśmy go razem odwiedzić w Bayerische Eisenstein. Okazało się wtedy, że z drugiej strony kuzynostwa wśród krewnych jest rodowity Irlandczyk. Miał czterech synów. Zostawił dziadkowi swoje zdjęcie (płowo–rude włosy), wizytówkę, no i… wręczył mu ten krzyż na pamiątkę. Był to czas tzw. Karnawału Solidarności. Wtedy jeszcze Irlandia dla nas to była kompletna egzotyka. Od początku miałem na ten krzyż chrapkę. Dopóki dziadkowie żyli, trzymali go w domu na Jedłowniku. Potem go odziedziczyłem. Bardzo chciałem później odnaleźć tego Irlandczyka z rodziny, ale niestety, zamiast odpisać sobie kontakt, oddałem w zaufaniu wizytówkę Bobowi Balesowi, który z nami koncertował. Jemu udało się w końcu namierzyć mojego dalszego wuja. Zadzwonił tam, niestety nie zastał go, bo jako wielki kibic piłki, właśnie przebywał w Stanach, gdzie odbywały się mistrzostwa świata w piłce nożnej. Teraz mógłbym spokojnie szukać go sam, ale wizytówki niestety już nie mam. Może kiedyś Bob ją odnajdzie? To był rzeczywiście taki pierwszy nieświadomy impuls celtycki. Irlandia pojawiła się na długo przed powstaniem naszej grupy. I to za przyczyną mojego dziadka z Jedłownika, tego samego, który grał w tym sławnym zespole Knorkel Jazz Band na Barteczkowcu przy szosie Rybnickiej – takim małym centrum kultury regionu. Wszystko to się dziwnie zazębia.
Pierwsze wyjazdy na zachód zespołu już wspominaliśmy, tak samo jak koncertowe pobyty w Tielt, Hamburgu, Hanoverze, czy wypad do Conterbury. Warto przypomnieć również inne więzy zagranicznych sympatii czy pokrewieństw. Znajomym Natalii i Hermana był mieszkający również w Tielt Rudi de Brabandere, który pasjami chłonął kulturę celtycką. Udzielił naszym sporo informacji o Zielonej Wyspie, a także udostępnił bezcenne w owych początkach kasety magnetofonowe z muzyką marzeń.
Jak oddanych przyjaciół w zachodniej Europie miały nasze Tarantule, niech pokaże przykład pewnego małżeństwa Holendrów z Bredy. Byli to Maria i Jan Laurey (Jan niestety już nie żyje). W trudnych latach stanu wojennego często przyjeżdżali oni do Rybnika w towarzystwie siostry Josefiny Tobe. Dziś możemy mówić o wielkich zasługach tych ludzi, bo kościół p.w. św. Jadwigi i ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych na rybnickich Nowinach stanął dzięki m.in. ich wydatnej pomocy. Zawsze podkreślał to budowniczy świątyni śp. ks. prałat Henryk Jośko. Niemłodzi już wówczas małżonkowie przyjechali z Bredy do Tielt motocyklem Honda tylko po to, by spotkać się z chłopakami i pogadać. Oczywiście pojawiło się zaproszenie na poczęstunek do Bredy, z czego zespół skorzystał, odwiedzając przy okazji również zacną siostrę Josefinę. Ona również przebywa już w Domu Pana – tym bardziej godzi się pamiętać.
Oddajmy głos Adamowi, który opowiadając o Tielt ujawnia przy okazji jak wielką pasją jest dla niego historia: – Na honorowym miejscu Tielt usytuowany został czołg „Sherman” biorący udział w wyzwalaniu miasteczka przez samodzielną Pierwszą Dywizję Pancerną gen. Stanisława Maczka. Szlak bojowy po przegranej kampanii wrześniowej prowadził przez Węgry do Francji, a potem przez Gibraltar na Wyspy. 1 sierpnia 1944 roku dywizja wylądowała w Normandii i z sukcesem walczyła w kotle pod Falaise. Stamtąd dotarli do Belgii i Holandii (wyzwalając po drodze m.in. bliski nam Tielt i Bredę). Wojna zakończyła się dla nich w Niemczech (Wilhelmshaven – słynny port Kriegsmarine dla U–bootów), gdzie 5 maja gen. Maczek obok innych aliantów przyjął kapitulację dowództwa niemieckiego w Bad Zwischenahn. Po demobilizacji osiadł w Szkocji (Edynburg). Zmarł w sędziwym wieku, dożywszy czasu wolnej Polski (ur. w 1892 r., zm. w 1994) – pochowany został w Bredzie. Był otoczony wyjątkowym kultem ludzi pamiętających wojnę. Mieszkańcy Bredy i Tielt na wieść, że mają do czynienia z Polakami okazywali nam dużo sympatii. W latach 90. ubiegłego stulecia byliśmy bardzo nielicznymi przedstawicielami naszego kraju w Beneluksie. Ale należy pamiętać o tym, że na zachodzie słowo wyzwolenie spod okupacji miało właściwy wymiar, jakże inny od naszego „pożal się Boże” sowieckiego „wyzwolenia–zniewolenia”.
W roku 1994 najważniejszym wydarzeniem była pierwsza Irlandia, o czym niebawem. Przedtem, na początku marca w ramach promocji marki Guinness nasi muzycy polecieli do Moskwy. Była to podróż pełna przygód, kłopotów na lotnisku, co jednak dobrze się kończyło, a nawet wesoło. Zawiązała się tam również przyjaźń z ambasadorem Irlandii w Moskwie, Patrickiem McCabe, który już za rok został szefem placówki w Polsce.
W drodze do Irlandii, w lipcu 1994 roku, zespół wraz z życiowymi partnerkami odwiedził wujka Adama (kuzyna mamy Kazimiery) – Stefana Drobnego, osiadłego w Wali. Warto tu dodać, że Cyprian Drobny – dziadek mamy Adama i znany misjonarz, organizator klasztoru o.o. Werbistów przy Kościuszki, kronikarz Ziemi Rybnickiej o. Emil Drobny, pochowany w Rodezji (postać absolutnie pomnikowa), to są krewni. Uncle Stefek podczas wojny był oficerem obsługi naziemnej w dywizjonach lotniczych. Po wojnie nie wrócił do Polski, ożenił się z Walijką Muriel (dziś jest wdowcem), a owocem ich miłości są dwie córki Ann (dla wujka Ania) i Karen.
Stefan Smołka
Adam wspomina: – 1992 rok, jesteśmy w Tielt. Wiadomość o Celtach z Polski dociera do szerszych kręgów. Znajomy Hermana i Natalii przywozi dudy szkockie (na których sam gra) i prezentuje Darkowi, któremu udało się za pierwszym razem wydobyć dźwięk przypominający skowyt kozy. Było zabawnie. Darek dzielnie ćwiczył i po paru chwilach zagrał już jakąś melodię. Na odzyskanie wszelkiej maści gowiedzi i szarańczy na działce było już za późno. W tym samym 1992 roku wracamy, odprawa na granicy i wreszcie Maciek doskakuje do pierwszego polskiego grilla. Pyta gościa: „Jakie macie największe kiełbasy?”. Facet wyciąga z uśmiechem na ustach ok. 30 centymetrowy gruby kawał wusztu, na co Maciek: „To dwie poproszę!”. Pożarł obie! Widać z tego… wszyndzi piyknie, ale w doma nojlepij (szmakuje).