Ćwierć wieku z Carrantuohill
Odsłona 16 – Wreszcie Irlandia.
Od początku wyboru rodzaju muzyki przez Carrantuohill narastały marzenia o wyjeździe do Irlandii. Kwestią było nie „czy”, ale „kiedy” – jak wykroić z roku ten tydzień lub dwa (pamiętajmy, że oni w większości już normalnie pracowali) i po prostu pojechać. Intuicyjnie wyczuwali, że im lepszą wyrobią sobie pozycję na folkowej scenie tu w Polsce, tym paradoksalnie bliżej im będzie do Irlandii. I parli do przodu.
W sierpniu 1993 r. podczas występu w ramach promocji Guinnessa w Irish Pubie na Miodowej w Warszawie doszło do przypadkowego spotkania z pół Irlandczykiem, pół Szkotem mieszkającym w Niemczech. Okazało się, że nazywa się Bob Bales, jest muzykiem, wokalistą, kompozytorem i organizatorem wielu muzycznych przedsięwzięć. Ponieważ spodobało mu się to, co i jak robią Polacy ze Śląska, zaproponował najpierw wspólny występ (nazajutrz w Harendzie z irlandzkimi instrumentami – bodhran, bouzouki), a potem bardzo ścisłą współpracę.
Jesienią Bob mieszkający u dziewczyny w Warszawie, nocował często w Rybniku lub Żorach, by móc występować na różnych imprezach (np. na kolejnym festiwalu „Sari”), ale przede wszystkim trwały nagrania do nowej płyty „Rocky Road To Dublin” w życzliwej rozgłośni Polskiego Radia w Opolu. Ostre „treningi” przed sesją nagraniową odbyły się też w Teatrze Ziemi Rybnickiej. Z końcem 1993 roku w tym samym opolskim studio wydano dodatkowo kasetę „Merry Christmas”, o której Bob powiedział prześmiewczo, że to „najlepsza na świecie kaseta z udziałem dzieci”.
Zaraz na początku nowego 1994 roku znów przyjechał Bob Bales i muzycy koncertowali razem w różnych miejscach w ramach zakontraktowanych tras. Potem w marcu zdarzyła się Moskwa, Berlin, o czym już było, a w maju znów Niemcy – wszystko z udziałem i z inicjatywy niezmordowanego Boba.
Wówczas zrodził się pomysł wyjazdu do Irlandii. Początkowo Bob chciał na Zieloną Wyspę zabrać samego Maćka Paszka z jego skrzypcami, ale potem zaprosił cały zespół do Irlandii na liczące się w świecie, prestiżowe warsztaty muzyczne. Były tam również panie – towarzyszki życia muzyków.
Cała wyprawa miała miejsce od 5 do 20 lipca 1994 roku – mija właśnie 18 lat od tych dni. Podróż do łatwych nie należała, dwa samochody – najpierw promem na Wyspy, a potem przez Walię, ze Swansea do irlandzkiego Cork (Maciek z Bobem lecieli osobno z Warszawy). Już na powitanie doszło do incydentu, o czym wspomina Adam Drewniok: – Traktowano nas jeszcze wtedy inaczej, jako przybyszów z tej gorszej „wschodniej” Europy. Nieprzyjemnie było nawet przy samym wjeździe do Anglii. Podczas odprawy segregowano podróżnych, osobny pas był dla „Europejczyków” i osobny dla pozostałych. Nas zaliczono do tych innych i nie pomogło tłumaczenie, że Polska leży w Europie, w samym jej środku. Próbowałem jakoś z nimi dyskutować. Wychodziła cała ich flegma połączona z arogancją. Nawet w rozmowie z oficerem emigracyjnym doszło do nieciekawej wymiany zdań. To było naprawdę wkurzające. Na pytanie: „Po co tu przyjechałeś?”, odpowiedziałem: „Wujka odwiedzić, który za was tu walczył podczas wojny w dywizjonach polskich przeciwko Niemcom”. „A co robisz w Polsce?” – pyta. „Jestem urzędnikiem i muzykiem” – odpowiadam. Zdziwienie. Dalej: „Czy mam dzieci, ile zarabiam, czy dobrze mi jest w Polsce?” – i temu podobne pytania bez żadnego sensu i związku – kończy Adam.
Do brzegów Irlandii popłynęli promem greckiego armatora z załogą składającą się w większości z Polaków. Rzadki to widok – Polacy w podróży morskiej, więc załoga chciała nieba rodakom przychylić. Jeszcze raz Adam: – Za jedzenie w restauracji nie kasowali zapłaty. Dla pozoru tylko kasjerka brała pieniądze, ale zwracała tę samą kwotę rozmienioną, żeby wyglądało, że płacimy. Jedenaście godzin na statku – koszmar. Kołysało straszliwie, mnie złapała choroba morska. Widząc to jeden z marynarzy wziął mnie do swojej kajuty. Ale był problem, bo on palił papierosy, co jeszcze potęgowało moje straszne samopoczucie; niestety trafiło akurat na tego, kto nigdy nie palił.
Wreszcie postawili stopy na ziemi przybranej Ojczyzny. Byli zauroczeni wszystkim co zobaczyli. Długo by opowiadać. Celem głównym, co z uporem maniaka przypominał Bob, były cieszące się światową renomą warsztaty muzyczne „South Sligo Summer School” w Tubbercurry z udziałem najznakomitszych znawców i wykonawców celtyckiej muzy. Najwięcej zyskali melodycy – Maciek Paszek, Darek Sojka i Zbyszek Seyda, ale gitarzyści również uważają te dni za muzycznie spełnione. Dni były intensywnie wypełnione zajęciami. Od rana wykłady, sesje, po południu obowiązkowe koncerty, a wieczorami mile widziane sesje w pubach. Na szczęście kobiety się nie nudziły, bo żona Adama – Basia woziła je odważnie irlandzkimi drogami, więc zwiedzały piękne okolice. Czasem udało się obejrzeć coś wspólnie. Bob się wściekał, bo „po co – jak twierdził – te głupie kamienie oglądać”, zamiast skupiać się na samej tylko muzyce. Nie rozumiał fascynacji Polaków historią Celtów.
Panie naszych „szkolorzy” wpadły na genialny pomysł obdarowania ich tytami pełnymi słodyczy, takimi jakie dostają pierwszoklasiści. Wszyscy mieli z tego przedni ubaw.
Zbigniew Seyda podpisany Ben S. w „Nowej Gazecie Żorskiej” z sierpnia 1994 roku opublikował tekst „Wymarzone wakacje”, w którym czytamy:
„Kilka lat pracy, poznawania muzyki, kultury i historii z książek, płyt czy filmów, a potem łut szczęścia, szybka decyzja i… marzenia zamieniają się w rzeczywistość. Jesteśmy w Irlandii! Po trzech dniach jazdy samochodem przez Europę i Anglię, 12 godzin na promach z Calais do Dover i ze Swansea do Cork, stajemy po raz pierwszy na Zielonej Wyspie…
[…] następnego dnia wybraliśmy się w najwyższe góry Irlandii Macgillycuddy’s Reeks w poszukiwaniu szczytu Carrantuohill […]. Podróżując wąskimi, zapomnianymi przez Boga i ludzi, górskimi drogami, w strugach deszczu i we mgle, często – zresztą słusznie – nie dowierzając drogowskazom, stanęliśmy wreszcie u podnóża góry, na początku krętej ścieżki na szczyt […].
Jeden z celów podróży został osiągnięty. Drugim była muzyka, która – pomijając wszystkie inne ogólnoludzkie wartości – stanowi, co tu dużo mówić, sens naszego życia. Słuchać i jeszcze raz słuchać, podpatrywać i uczyć się, a przede wszystkim oddać się bez reszty klimatom, które ona stwarza. Wtopić się w miejsca, gdzie gra się ją od wieków, poznać ludzi, dla których jest naprawdę wszystkim…”.
Stefan Smołka
Nie ma to związku z podróżą do Irlandii, ale z inną morską przygodą z tego okresu. Zdarzenie pokazuje siłę rodzinnych więzi każdego z Tarantuli. Niech sam Bogdan opowie tę anegdotę:
Pojechaliśmy grać na promie Polonia, który pływał na trasie Świnoujście – Ystad. Koncertowaliśmy tam przez cały weekend i w tym czasie prom dwukrotnie przemierzał swoją trasę tam i z powrotem. Po pierwszym kursie mieliśmy kilka godzin przerwy i wyszliśmy na ląd, żeby zadzwonić do swoich rodzin. Mój telefon odebrał tata i rozmowa wyglądała tak:
– Cześć tato, jak w domu? Wszystko w porządku?
– Tak, a ty kaj żeś jest?
– W Świnoujściu. Właśnie zeszliśmy z promu.
– To na wieczór bydziecie w doma?
– Nie bydymy na wieczór, bo płynymy jeszcze roz do Szwecji.
– Przeca mieliście tam płynąć wczoraj?
– No tak, ale płynymy jeszcze roz.
– A co? Za piyrszym razym żeście nie trefili?!
To pokazuje jak ojciec był daleko od szczegółów mojego świata. Troszczył się o rodzinę, poświęcał się dla nas, dbał o utrzymanie, ale żył swoimi technicznymi problemami, swoją mechaniką, a resztę uważał za zwykłe marnotrawstwo czasu.