Józef Makosz: – Nie jestem spragniony władzy
Końcówka kwietnia, rybnicki Rynek. Tłum ludzi korzysta z lejącego się z nieba żaru. Rodzice z dziećmi, zapracowani biznesmeni, emeryci. Siadamy na jednej z ławek przy fontannie – obok mnie Józef Makosz, niedoszły senator, były prezydent Rybnika. – Widzi pan, ja dzisiaj jestem bardziej wolny, niż byłem – mówi i tak zaczyna się nasza rozmowa.
Marek Grecicha: – Rybnik pan zdobył. W wyborach uzupełniających pokonał pan Bolesława Piechę na jego własnym terenie. Czy nie sądzi pan, że rybniczanie dalej pana „chcą”, że popierają?
Józef Makosz: – Tak, ale ja nie jestem jakimś chorym facetem, nie jestem spragniony władzy. Ja zawsze chciałem po prostu coś zrobić, coś zmienić. Po okresie internowania wszyscy mówili, że wyjadę. Miałem masę kontaktów, doświadczenie – dla wielu to było pewnie. Ale ja zawsze mówiłem, że wyjazd to ostateczność. I zostałem. Przetrwałem ten trudny okres lat 80-tych. Mówiłem, że nie jestem Francuzem. Jestem frankofonem – chcę, by było w Polsce tak dobrze, jak nad Sekwaną. Oczywiście, to symboliczne tylko stwierdzenie. Nie wierzę w Francję jako absolutny ideał, raj na Ziemi, ale daleko nam do tamtego porządku, tamtych układów sił. Jednak wierzę, że można w Polsce coś poprawić i zmienić. Ciekawym dla mnie przeżyciem było obserwować wybory we Francji i Włoszech, gdzie ludzie na te wybory idą, gdzie ordynacja sprzyja wyborcom, zachęca do głosowania. Chciałbym, by polskie społeczeństwo było tak samo politycznie aktywne. A do tego jednak wiele nam dzisiaj brakuje. Dlatego w latach 80-tych zostałem w Polsce. I wtedy, gdy udawało mi się z godnością przeżyć dzień byłem równie szczęśliwy, jak wtedy, gdy byłem prezydentem Rybnika. Po tych ostatnich wyborach zamknąłem całą sprawę, dokończyłem zadanie.
Jak pan ocenia wybory uzupełniające, czy wyciągnął pan jakieś wnioski?
Ja zawsze uważałem politykę za zawód, ale i za misję. Dlatego gdy widzę młodego człowieka, który pomijając wszystkie szczebelki chce startować do Senatu tylko po to, by zaistnieć, to coś jest nie tak. Senat ma być izbą dyskusji, przemyśleń, pewnym ukoronowaniem. Jeśli ktoś nie przeszedł szczebla działacza związkowego albo dzielnicowego, samorządowego, radnego, a od razu chce być senatorem... to od razu dostał odpowiedź. Nie będę wymieniał nazwiska. Zbiorowa odpowiedzialność wzięła górę. Te wybory pokazały, że naród nie jest głupi. Pokazały też, że Makosz był jednak na nie za słaby. Że bez potężnego aparatu partyjnego, mimo wielkiej sympatii rybniczan nie zdołałem zdobyć reszty wyborców. I przyjmuję ten wynik wyborów z pokorą. Jednak nie może być tak, że dostaję teraz informację, że mam szansę być prezydentem w Rybniku, bo ludzie mnie popierają i ja startuję. Mówiłem wyraźnie, że z polityki się wycofuję po tych wyborach i konsekwentnie muszę zakończyć tę partię. Po śmierci senatora Motyczki karty na nowo trzeba było rozdać, wróciłem i nie mogło mnie zabraknąć. Wróciłem i próbowałem, ile miałem sił. Dałem pieniądze wszystkie, jakie miałem i nie miałem. I powiedziałbym nawet z punktu widzenia rodziny, że przekroczyłem zdrowy rozsądek. Nikt jednak nie powie moim dzieciom, że ich tato opowiadał głupoty.
Platforma Obywatelska nie zdecydowała się pana wspierać w wyborach, z perspektywy czasu wydaje się, że był to ich najpoważniejszy błąd...
No cóż. Spotkałem się z panem Schetyną jeszcze przed wyborami. Zaznaczyłem wyraźnie, że startuję w wyborach tak, czy siak, a jeśli chcą mnie poprzeć, to na moich zasadach. To znaczy ja pozostaję kandydatem niezależnym. Konflikt pojawił się na linii Warszawa–Katowice i tutaj trudno mówić o dobrym czy złym wyborze. Oni chcieli mieć swojego człowieka, ja nie chciałem być człowiekiem Platformy. Dzięki temu nie musiałem mamić ludzi tekstami pod publiczkę, mówiłem jasno i klarownie, z czym idę do Senatu. By zmienić Polskę nie wystarczy jeden Makosz. Potrzeba tysiące ludzi, którzy się w końcu ruszą, setki mądrych ludzi, którzy wejdą do Parlamentu. Ale tego dokonać możemy tylko, gdy zmieni się ordynacja wyborcza. Nie może być tak, że głosuje się na partie i plakietki. Ja nie jestem przeciwnikiem partii, one powinny istnieć. Jednak powinny być mocne mądrymi ludźmi, wybieranymi przez obywateli. A dzisiaj wybieramy listę, nie posłów. Listę ludzi, z których jeden może być dobry, a drugi się nie nadawać. I to powoduje, że człowiek na wybory nie idzie. A moja propozycja jest taka – idźmy do wyborów! To nie jest nasz obowiązek, to jest nasze prawo. Kartka z nazwiskami, którą dostajemy też jest nasza. Podrzyjmy ją i wrzućmy do urn. I może wtedy, kiedy setki tysięcy ludzi da znak, że czas skończyć z takiego rodzaju polityką i wyborami, coś się zmieni. Dzisiaj na każdym szczeblu głosujemy nie na człowieka, ale na ludzi, których on za sobą ciągnie. Nawet w samorządzie. Klincz Kaczyński–Tuski i gdzieś w środku Miller odpowiada wszystkim, tylko nie Polakom. Wszystkim, czyli tym trzem panom. Oni zyskują na tym, że ludzie nie idą na wybory, że wybiera się partie. Oni wtedy mogą zajmować się tylko i wyłącznie sobą. Polska nie posuwa się do przodu. Poseł dzisiaj zostaje wybrany i już się trzęsie, bo jak nie będzie posłuszny, to wyleci. Brak jest kręgosłupa, brak silnych i mądrych ludzi w polityce. Dlatego głośno mówię – panie Tusk, panie Kaczyński, jeśli nie poprawicie ordynacji, nie dacie ludziom prawdziwego wyboru, to namawiam, by poszli do urn, bo musimy głosować, ale podrzyjmy te kartki. Dajmy w końcu sygnał, że nam się to nie podoba. Potrzeba ruch narodowego, by kartki nie mieściły się w urnie. Wszyscy idziemy do urn i drzemy kartki, które namawiają do głupoty. Może musiałem przegrać, by być bardziej wiarygodny w tym, co mówię.
Dlaczego teraz ma pan być bardziej wiarygodny niż przedtem?
Bo nikt już nie powie, że Makosz krytykuje wybory, samorząd i rząd, bo chce wygrać. Ja już nie chcę wygrać żadnych wyborów, ja chcę wygrać Polskę, bo to jest mój kraj, tu żyją piękni i wspaniali ludzie, nie głupsi od reszty Europy, od Francuzów czy Włochów. Teraz mogę z jeszcze większym przekonaniem mówić – obudźmy się, ludzie! Wyleczmy się z kompleksów. Kraju nikt nie zmieni, tylko my. Nie będzie kolejnego dekretu z Brukseli. Indolencję trzeba skończyć i brać życie za rogi. Kraj trzeba w końcu poruszyć. Ordynacja polska jest największą głupotą. I dzisiaj mówi to nie polityk, ale niezależny pan Makosz. Który jutro wstanie do pracy, pozałatwiać sprawy i tak dalej. Dlatego jestem dzisiaj bardziej wiarygodny, niż jeszcze przed wyborami. Dzisiaj jeśli PiS pokona PO, to co się zmieni? Nic się nie zmieni, jeszcze bardziej się będę obawiał.
To brzmi tak, jakby pan nie chciał wcale znikać z polityki? Mówi pan oficjalnie polityce „adieu” czy możemy jednak oczekiwać, że kiedyś się pan znów pojawi?
Nie wiem, czy zna pan tę piosenkę Mireille Mathieu, w której śpiewa „Akropolis, adieu!”. Ona wie, że już nigdy nie zobaczy Akropolu. Tak samo ja wyborom mówię „adieu”, czyli „żegnajcie”, a nie „do widzenia”. Jestem dzisiaj bardziej wolny, niż byłem. Widzi pan, siedzimy na Rynku, ludzie podchodzą, witają się, uśmiechają. Ja się nie boję, mam podniesioną głowę. Chciałbym widzieć Piechę, za jakiś czas, jak też przechadza się Rynkiem. Stworzył wielką wizje, zapowiedział działania. Ja mu współczuję, bo niedługo może się okazać, że przysłowiowy król jest nagi. W polityce, jak w życiu – trzeba być autentycznym. To, że zdobyłem Rybnik, to znaczy, że byłem dla nich prawdziwy. Dla wszystkich młodych ludzi mam dzisiaj mały apel – pieprz politykę, żyj dobrze! Bądź autentyczny, uczciwy i żyj w zgodzie ze sobą, a cię znajdą, a w życiu ci się uda. Dlaczego walczę tak o ordynację? Bo patrzą na przykład na Kościół, gdy podczas wyborów papieża nie może zabraknąć ani jednego kardynała. A frekwencja naszych wyborów jest śmiesznie mała i startują w nich ludzie, którzy po prostu myślą, że mają szansę, bo chcą zaistnieć. By dostać mandat, zostać posłańcem społeczeństwa w Sejmie czy Senacie, nie może wypowiadać się tylko garstka ludzi, a rzesza. Mamy ogromne zaplecze młodych, zdolnych, mądrych ludzi, którzy muszą wejść do polityki, ale przy dzisiejszych układach są uwiązani. A polityka nie musi być brudna!
Mówi pan jak polityk, a jednak z wyborami pan kończy. Nie zostawi pan chyba tej materii? Jak pan siebie widzi teraz w polityce? Jako komentator, jako jakiś głos rozsądku?
Bynajmniej! Najważniejszym dla mnie zadaniem jest po prostu dobrze żyć. By rano wstać i stwierdzić, że jeszcze widzę, słyszę, oddycham, mogę chodzić i pracować. Żyć uczciwie – to też jest polityka. To jest mój cel od lat. Jeśli ktoś myśli, że gdy zdobędzie władzę, to będzie szczęśliwy – a są tacy ludzie, widzę to wyraźnie – to się myli. Czym więcej władzy, tym więcej stresu, więcej problemów. Dla mnie dzisiaj jest ważniejsze to, że jak będę kiedyś schodził z tego ziemskiego padołu, to nikt nad grobem nie powie: „Dobrze, że ta świnia poszła”. Tylko ktoś łezkę uroni, a ktoś może powie: „Co tu płakać?! To trzeba kontynuować!”. Bo co to jest człowiek? To tylko pyłek we Wszechświecie.