Ruszył proces oskarżonego o zabicie czwórki dzieci
25 maja w błysku fleszy ruszył proces Dariusza P. W rybnickim wydziale zamiejscowym Sądu Okręgowego w Gliwicach stawił się tłum dziennikarzy, chcących relacjonować proces w sprawie jednej z najbardziej wstrząsających zbrodni ostatnich lat.
Jeszcze przed procesem pełnomocnicy poszkodowanych wnosili o utajnienie rozprawy ze względu na bolesne okoliczności. Przeciwny temu był oskarżyciel publiczny. Z uwagi na ważny interes społeczny sędzia Ryszard Furman oddalił wniosek. – Trudno twierdzić, że obecność mediów na sali będzie krępować strony. Jednym z fundamentalnych zasad postępowania karnego jest jego jawność – uzasadniał decyzję. Prokurator Rafał Spruś przez blisko półtorej godziny odczytywał akt oskarżenia. Samo wyliczanie obrażeń jakich doznały dzieci i żona oskarżonego zajęło kilkanaście minut. W trakcie odczytywania aktu oskarżenia zasłabła matka oskarżonego.
Dariusz P. próbował podłożyć ogień w kilku miejscach. Podpalił między innymi foliowy worek z butelkami, bukiet kwiatów, terrarium żółwia. – Oskarżony wyniósł wartościowe rzeczy do innych pomieszczeń. Inne zostawił obok ognisk pożaru aby ogień szybko się rozprzestrzenił. Obok kabla od konsoli playstation znaleziono szczątki myszy polnej. Jej ułożenie miało sugerować przegryzienie kabla i spowodowanie zwarcia instalacji. Przeprowadzone przez biegłych z zakresu mechanoskopii badania wykazały, że kabel został uszkodzony w wyniku przecięcia narzędziem tnącym, np. nożem. Z kolei biegli z zakresu patomorfologii i weterynarii sądowej stwierdzili natomiast, że powodem padnięcia myszy był uraz mechaniczny, a nie działanie prądu elektrycznego – wyliczał prokurator Spruś.
Przypomnijmy, 10 maja 2013 roku w jednym z domów w Jastrzębiu Zdroju, doszło do wybuchu pożaru. Wezwani na miejsce strażacy z palącego się domu ewakuowali zgłaszającego Wojciecha P. oraz 5 kolejnych osób, wobec których ratownicy medyczni podjęli czynności reanimacyjne. Na miejscu zdarzenia lekarz stwierdził zgon Justyny P. (lat 18). Kolejna osoba – Agnieszka P. (lat 4) zmarła w drodze do szpitala. Dzień później zmarła Joanna P. (lat 40) oraz Marcin P. (lat 9), a 13 maja Małgorzata P. (lat 13). Jedynym członkiem rodziny, który nie odniósł żadnych obrażeń był Dariusz P., ojciec dzieci i mąż Joanny P., który w tym czasie miał przebywać w swoim warsztacie w Pawłowicach. W wyniku przeprowadzonych czynności procesowych ustalono, że to właśnie on jest sprawcą tej zbrodni.
Waldi mi kazał
W toku prowadzonego śledztwa Dariusz P. utrudniał postępowanie. Wysyłał sam do siebie sms-y wielokrotnie zmieniał wersję. Nie przyznał się do popełnienia zarzuconego mu przestępstwa. Twierdził, że pożar był efektem zwarcia instalacji elektrycznej. W trakcie kolejnego przesłuchania Dariusz P. wyjaśnił, że jego zachowaniem, kierował „nieistniejący” Waldi. Dodał, że szczegółowe okoliczności pożaru znał od funkcjonariuszy Policji. W toku prowadzonego śledztwa oskarżonego poddano badaniom przez biegłych lekarzy psychiatrów, ci stwierdzili, że w czasie popełnienia zarzuconego mu czynu nie miał zniesionej, ani ograniczonej w stopniu znacznym zdolności rozpoznania jego znaczenia i pokierowania swoim postępowaniem. U oskarżonego biegli stwierdzili cechy osobowości psychopatycznej. – Dariusz P. przekonywał między innymi, że ma poważne zaburzenia pamięci. Nie pamiętał całych lat życia, ale pamiętał doskonale np. swoją ścieżkę rozwoju zawodowego. Niezwykle barwnie opisywał również swoje kontakty z nieistniejącym Waldim. Te były coraz barwniejsze, wręcz karykaturalne – wyliczał prokurator. Podczas obserwacji raz był załamany i płaczliwy. Innym razem bardzo chętnie chodził na spacery, spotykał się z księdzem – mówił prokurator. Już podczas śledztwa okazało się, że przed pożarem Dariusz P. wykupił rodzinie bardzo wysokie polisy na kilkaset tysięcy złotych.
Chcę wykrywacza kłamstw
Dariusz P. ma dużą zdolność wysławiania się. Ma powierzchowny urok, jednak cechuje go brak empatii. – Nie popełniłem zarzucanego czynu. Na początku chciałbym powiedzieć, że zrobiono ze mnie manipulanta, pozbawionego wszelkich uczuć psychopatę i zarozumialca, który zachował się gorzej od tyranów i ss-manów razem wziętych. Po zapoznaniu się z aktami sprawy, zauważyłem między innymi, że kilka biegłych wydając swoje opinie, zamiast oprzeć się na swojej wiedzy i bogatym doświadczeniu, opierali się na aktach sprawy. Z ogromnym zdziwieniem czytałem opinie biegłego z zakresu pożarnictwa i psychiatrów, które moim zdaniem zostały sporządzone pod dyktando prokuratury. Świadomy tego, wiem, że wszelkie próby wyjaśnień będą brane za moja manipulację. Bardzo się cieszę, że mogę stanąć przed wysokim sądem i wszystko wyjaśnić bez nacisku śledczych i zawistnych dziennikarzy – sojuszników prokuratury. Zgłaszam wniosek o przebadanie mnie na wykrywaczu kłamstw, czyli badania wariograficznego. Zanim wszystko opiszę, chciałem powiedzieć coś o mojej pięknej rodzinie, o ostatnich dniach przed tą niewyobrażalną tragedią. Moją kochaną żonę Asię poznałem w listopadzie. Po latach narzeczeństwa wzięliśmy ślub. To był piękny czas, choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Razem stworzyliśmy zgraną rodzinę, zgrane małżeństwo, nigdy się nie pokłóciliśmy. Nie zasnęliśmy nawet jednej nocy odwróceni do siebie plecami – mówił szlochając na sali.
Chciałem spłonąć
Na sali sądowej Dariusz P. opisywał porody swoich dzieci, ich dzieciństwo. – Śmiano się z nas, że już mamy tyle dzieci, że się nie zabezpieczamy. Było trudno, ale jakoś sobie staraliśmy radzić. Naprawdę straciłem pamięć i zapomniałem kilka lat życia. Żona mi wszystko przypominała. Nie zgadzam się z oskarżeniem, że działałem z bezpośrednim zamiarem pozbawienia życia, ponieważ czynu, o który mnie oskarżają nie popełniłem. Nie było żadnego podpalenia. Prokuratura twierdzi, że najpierw podpaliłem, a potem odjechałem jak tchórz i wróciłem po godzinie. Oświadczam, że niczego nie podpaliłem. Bluzy polarowe, worek foliowy zostały przeze mnie podpalone dzień po tragedii – wyjaśniał Dariusz P. – Dowiemy się dlaczego? – dopytywał sąd. – Tak, mieliśmy się udać do Cieszyna do córki Małgosi. Zmęczony czynnościami policyjnymi i w dziwnym stanie pojechałem od mamy do Ruptawy i chciałem ten dom całkowicie spalić i siebie w nim. Ale nie dało się w żaden sposób. Tego dnia padał deszcz, powietrze było bardzo wilgotne. Próbowałem podpalać w kilku miejscach, ale nic się nie chciało palić. Robiłem to nieudolnie, drżącymi rękami, ale nie wychodziło. Te pożary polarów, worka i szafy miały miejsce dzień po głównym pożarze. W końcu położyłem się w naszym małżeńskim łożu. Popłakałem sobie i wróciłem do rodziny – przekonywał. Skąd więc wcześniejszy pożar? – To było zwarcie. Dzieci świeciły żółwiowi w terrarium latarenką na 9 V. Nie wiem czy to było przyczyną pożaru, ale prokuratura tego nie sprawdziła – mówił.
Oskarżonemu grozi kara pozbawienia wolności na czas nie krótszy niż 12 lat, kara 25 lat pozbawienia wolności lub kara dożywotniego pozbawienia wolności.
Adrian Czarnota